Całymi latami to na kredytach walutowych opierał się rozwój rynku mieszkaniowego w Polsce. Teraz musimy radzić sobie z problemem wzrostu zadłużenia w związku z nagłym umocnieniem franka szwajcarskiego.
Do wybuchu kryzysu kredyty walutowe napędzały rynek hipoteczny i budownictwo / Dziennik Gazeta Prawna
Gdy na początku ubiegłej dekady ktoś chciał wziąć kredyt mieszkaniowy w złotych, musiał za to słono zapłacić. Jak wynika z danych Narodowego Banku Polskiego, na początku 2002 r. (wcześniejszych danych nie ma, a kilka lat wcześniej stopy procentowe w Polsce były na znacznie wyższym poziomie) oprocentowanie złotowych kredytów mieszkaniowych wynosiło 10–11 proc. w skali roku. Każde pożyczone 100 tys. w 20-letnim kredycie przekładało się na ponad tysiąc złotych miesięcznej raty. Szukano różnych sposobów na rozruszanie rynku hipotecznego.
Pierwszym były kasy mieszkaniowe, w których kilka lat oszczędzania (z ulgą podatkową) miało pozwolić na wzięcie preferencyjnego kredytu. Nie cieszyły się one jednak wielką popularnością, zwłaszcza że nie wszystkim klientom faktycznie udało się wziąć nisko oprocentowaną pożyczkę z kasy. Później pojawił się pomysł kas budowlanych wzorowanych na niemieckich Bausparkassen. Zasada działania była zbliżona do kas mieszkaniowych (kilka lat oszczędzania, a później tani kredyt), ale to miały być już osobne banki. Uchwalono nawet ustawę o kasach budowlanych, jednak nie wydając potrzebnych rozporządzeń ich powstanie zablokowało Ministerstwo Finansów, które obawiało się, że dopłaty dla oszczędzających rozbiją budżet państwa. Niewiele dało też uchwalenie pod koniec lat 90. ustawy o listach zastawnych i bankach hipotecznych – wprawdzie powstało kilka takich banków (dwa z nich przeżyły do dziś), ale działały na niewielką skalę.
Bankowcy postarali się więc o mechanizm, który nie wymagał pomocy państwa – sięgnęli po kredyty walutowe, które były tańsze, ponieważ stopy procentowe w krajach Zachodu były wyraźnie niższe niż w Polsce. Dotyczyło to zarówno Stanów Zjednoczonych, strefy euro, jak i Szwajcarii. Szwajcarska waluta z początku nie była wcale najpopularniejsza wśród banków i ich klientów. Najchętniej udzielano kredytów w euro. O uzasadnienie nie było trudno: początek minionej dekady stał w Polsce pod znakiem integracji europejskiej. Stale powtarzano, że wkrótce po wejściu do Unii Europejskiej Polska stanie się członkiem strefy euro. Dodatkowo ekonomiści byli zdania, że do momentu wejścia naszego kraju do unii walutowej złoty powinien zyskiwać wobec europejskiej waluty. Ale szybko frank wyparł euro w kredytach hipotecznych. Po pierwsze, jego kurs w stosunku do euro cechowała duża stabilność, a po drugie, stopy procentowe w Szwajcarii były niższe niż w Eurolandzie.
Dzięki kredytom walutowym przez kilka lat mieliśmy prawdziwą hossę na rynku mieszkaniowym. Dość powiedzieć, że jeszcze pod koniec lat 90. w Polsce oddawano do użytku kilkadziesiąt tysięcy mieszkań rocznie. Kilka lat później było to już zdecydowanie ponad 100 tys. lokali (bywało, że ich liczba przekraczała nawet 150 tys.). Nie bez powodu bankowcy podkreślają, że to właśnie dzięki hipotekom walutowym pokolenie wyżu demograficznego znalazło dach nad głową. Własny, choć na kredyt.
Wybuch kryzysu w 2008 r. pokazał jednak drugą twarz kredytów walutowych. Latem tego roku, w szczycie walutowo-hipotecznej gorączki, kurs franka spadł poniżej 2 zł. Kilka miesięcy później przekroczył już jednak 3 zł, w efekcie podskoczyły i raty kredytów, i wartość pozostającego do spłaty zadłużenia. „frankowicze” byli w stanie sobie z tym poradzić, jednak latem 2011 r. kurs po raz pierwszy na krótko zbliżył się do 4 zł, a w połowie stycznia 2015 r. wyraźnie przekroczył ten poziom – w wyniku odejścia przez Szwajcarski Bank Narodowy od powiązania franka z euro.
W tej sytuacji sprawą zajęli się nie tylko politycy opozycji, którzy przewalutowanie kredytów po korzystnym dla klientów kursie postulowali już wcześniej, ale i Komitet Stabilności Finansowej, w skład którego wchodzą minister finansów, prezes Narodowego Banku Polskiego, przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego i szef Bankowego Funduszu Gwarancyjnego. By ograniczyć wpływ skoku franka na klientów, sektor bankowy szybko przygotował pakiet doraźnych rozwiązań, które mają na celu ograniczenie wzrostu raty (czasowe zmniejszenie spreadu walutowego, ograniczenie marży, ewentualnie wydłużenie okresu spłaty kredytu).
Prawdopodobnie na tym się jednak nie skończy i pojawi się możliwość preferencyjnego przewalutowania kredytu z franka na złote. Jaki model zostanie przyjęty – jeszcze nie wiadomo.
Na początku lutego swoją propozycję przedstawił Andrzej Jakubiak, przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego. Według niego „frankowicze” powinni oddać to, co w przeszłości zarobili na niższych ratach. W zamian ich zobowiązania wobec banków zostałyby podzielone na dwie części: zabezpieczoną hipoteką w wysokości odpowiadającej oryginalnie pożyczonej kwocie pomniejszonej o kwotę, o jaką zmniejszyłby się w wyniku spłacania kredyt złotowy, a także na część niezabezpieczoną. Ta druga miałaby charakter preferencyjny – klient korzystałby z niskiego oprocentowania, a w dodatku połowa raty byłaby umarzana przez bank.
Kilka dni temu założenia propozycji sektora bankowego przedstawił Związek Banków Polskich. Idzie ona dwutorowo. Przewiduje czasowe wsparcie dla osób, które mają problem ze spłatą kredytu hipotecznego (ma obejmować nie tylko kredyty walutowe, ale i złotowe). Drugi mechanizm postulowany przez bankowców to umożliwienie chętnym przewalutowania kredytów na złote po z góry określonym kursie (do przewalutowania dochodziłoby wtedy, gdy frank na rynku walutowym faktycznie kosztowałby tyle, ile zakładałoby porozumienie klienta z bankiem). W zamian klienci byliby chronieni przed nadmierną aprecjacją franka, poprzez dopłaty do rat, które pochodziłyby ze specjalnego funduszu stworzonego przez sektor bankowy, być może z udziałem pieniędzy z sektora publicznego.
Jak będzie ostatecznie wyglądało wsparcie dla „frankowiczów”, powinniśmy się przekonać wiosną.