Pierwsza faza prac nad rządowym projektem jądrowym, która na dobre zaczęła się w drugiej kadencji rządów PiS pod kierunkiem Piotra Naimskiego, miała prostą i pragmatyczną filozofię. Bezwzględnym priorytetem było przełamanie unoszącej się przez lata nad planami atomowymi aury imposybilizmu.
Mówiąc w pewnym uproszczeniu, zakładano, że jeśli kolejne podejście do atomu ma skończyć się inaczej niż poprzednie, nie można sobie pozwolić na ugrzęźnięcie w dywagacjach i skomplikowanych procedurach. Trzeba za wszelką cenę przeć do przodu, by wprowadzić projekt na ścieżkę, z której nie będzie łatwego odwrotu. Działać konsekwentnie i bezkompromisowo, nie zaprzątając sobie nadmiernie głowy niuansami. To w tego rodzaju diagnozie źródło miała kluczowa dla kształtu przedsięwzięcia decyzja, by partnera inwestycji wskazać bez zabawy w konkurencyjne postępowanie. Z pesymistycznej oceny stanu publicznych instytucji wyrastają też inne cechy, które charakteryzują projekt, m.in. specyficzny sposób działania i oszczędność gospodarowania informacją – przypominający, jak mówi mi jeden z dawnych współpracowników Naimskiego – „operację specjalną”. Duch wieloletniego pełnomocnika do dziś unosi się nad projektem do tego stopnia, że niemal rok po wyborach nawet od wysoko postawionych przedstawicieli nowej ekipy można usłyszeć sugestie, że poprzez dawnych współpracowników pociąga za sznurki z tylnego siedzenia.
Ambitnego harmonogramu i tak nie udało się zrealizować – w momencie zmiany władzy „obsuwa” w stosunku do rządowego programu z 2020 r. sięgała dwóch lat – co nie zmienia faktu, że zrekonstruowanej powyżej logiki nie sposób łatwo zanegować. Stworzenie polskiej energetyki jądrowej od zera, w umiarkowanie dla niej sprzyjających europejskich realiach regulacyjnych i pod presją czasu, biorąc pod uwagę słabości polskiego państwa i brak doświadczeń z atomem, naprawdę graniczyło z niemożliwością. Naiwnością byłoby sądzić, że w naszych realiach, z wysokim poziomem polaryzacji i ze skłonnością do anarchii, projekt można było od początku do końca przeprowadzić na modłę skandynawską, z pełną otwartością. Puszczając jeszcze bardziej wodze spekulacji, można się zaś zastanawiać, czy bez takich, a nie innych założeń nie bylibyśmy jeszcze dalej od celu.
Patrząc na to, jak prezentuje się sytuacja w projekcie niemal rok po politycznej sukcesji, można odnieść wrażenie, że przyjęte podejście dowiodło niemałej skuteczności. Nowy rząd, nawet jeśli chciał, ba, nawet jeśli miał argumenty, nie mógł zrobić w programie rewolucji. Mógł albo całkowicie zanegować program jądrowy – na co nie miał społecznego przyzwolenia – albo przyjąć dziedzictwo pozostawione przez poprzedników z dobrodziejstwem inwentarza, ewentualne korekty kursu odkładając na później.
Rzecz w tym, że przełamanie niemożności i wprawienie w ruch atomowego wagonika tymi, a nie innymi środkami miało swoją cenę. Kupiliśmy polityczną sprawczość, ale traciliśmy korzyści, jakie przynoszą konkurencja i kontrola opinii publicznej nad takiego kalibru przedsięwzięciami.
Wczoraj w DGP poinformowaliśmy, że Polskie Elektrownie Jądrowe – państwowa spółka powołana do realizacji inwestycji na Pomorzu – podjęły z amerykańskimi partnerami negocjacje w sprawie kolejnej, pomostowej umowy, która pozwoli na kontynuację prac nad projektem w okresie, gdy ważność straci podpisany przed rokiem dokument dotyczący usług inżynieryjnych na rzecz projektów, a poprzedzający podpisanie właściwego kontraktu na budowę. Sam fakt, że podpisanie kolejnej umowy okazało się konieczne – pod groźbą „przestoju” lub, jak pisze PEJ, w obliczu „potrzeby dalszego zaawansowania” prac projektowych – każe się zastanawiać, czy poprzednia spełniła swoją funkcję. Jak informował we wrześniu ub.r. Westinghouse, jej zakres miał obejmować m.in. sfinalizowanie projektu trzech reaktorów dla wyłonionej lokalizacji, a także m.in. „wykonanie projektu wyspy turbinowej oraz towarzyszących jej instalacji i urządzeń pomocniczych”. Wartość umowy to, według wersji korytarzowej, ok. 1,7 mld zł.
Tym razem do rozmów została zaproszona Prokuratoria Generalna, co może świadczyć o chęci ograniczenia przez stronę polską kosztów kolejnego kontraktu. Tym bardziej że – jak słyszymy nieoficjalnie – partnerzy z Westinghouse’a i Bechtela mieli usłyszeć m.in., że nowy dokument ma być sporządzony w języku polskim, a wycena usług powinna być określona raczej „na sztywno” niż na podstawie rozliczenia „roboczogodzin”.
Choć mało kto chce to przyznawać otwarcie, trudno nie odebrać tych sygnałów jako pośredniej krytyki tego, jak relacje biznesowe z Amerykanami były budowane do tej pory. Zdaniem części obserwatorów tego procesu – w duchu, w którym po prostu przyjmuje się warunki dyktowane przez partnerów jako następstwo decyzji o powierzeniu im projektu, i zarazem warunek, by dalej szedł do przodu.
Dziś projekt jądrowy jest w innej fazie niż rok czy dwa lata temu. W wielu obszarach, takich jak trwające wciąż badania geologiczne w Choczewie czy realizacja infrastruktury wspierającej budowę elektrowni, priorytetem muszą być naturalnie sprawność i terminowość działania. Ale jednocześnie potrzebna jest świadomość, że decyduje się nie tylko to, czy przedsięwzięcie będzie skutecznie kontynuowane, lecz także na jakich warunkach. To esencja procesu notyfikacyjnego, który określi warunki publicznego finansowania inwestycji czy negocjacji kontraktów z Amerykanami. Na tym etapie Polska jako gospodarz jednego z flagowych dla Westinghouse'a i relatywnie zaawansowanych projektów ma w ręku pewne atuty.
I choć nie ma się co oszukiwać – czas oczywiście nas nagli, a każdy rok obsuwy będzie kosztowny – nie można tracić z pola widzenia tego, że ta inwestycja powinna nie tylko powstać, lecz także służyć nam wszystkim przez wiele dekad. To jedna z lekcji, które płyną z trudnych doświadczeń z budowaniem atomu po Czarnobylu i Fukushimie: nawet bardzo spóźnione i przepłacone inwestycje jądrowe mogą przynosić wielkie społeczne korzyści, pod warunkiem że są odpowiednio skonstruowane i sensownie wmontowane w gospodarkę kraju, a interesy zaangażowanych stron – dobrze wyważone.
Jeśli więc widzimy próby wprowadzenia do filozofii rządowego programu jądrowego delikatnej korekty, dosypania do niego szczypty dodatkowej negocjacyjnej asertywności, to warto im przyklasnąć – także z punktu widzenia krytycznych recenzentów rządu czy kibiców polskiego atomu. I nie ponaglać za wszelką cenę do złożenia dziś, jutro podpisów pod kontraktami i zamówieniami. A rządowi życzyć w takim podejściu konsekwencji, by mimo wysiłków nie skończył tam, gdzie zaczął – na pozycji petenta. ©℗