To, że na świecie komuś się udaje, nie znaczy, że uda się wszędzie jednakowo - uważa Arthur Berman, dyr. Labyrinth Consulting Services, specjalista w zakresie wydobywania gazu ziemnego.
To, że na świecie komuś się udaje, nie znaczy, że uda się wszędzie jednakowo - uważa Arthur Berman, dyr. Labyrinth Consulting Services, specjalista w zakresie wydobywania gazu ziemnego.
Bo marzenia źle wypadają w konfrontacji z rzeczywistością. Energia to dla każdego kraju wciąż największe bogactwo. Ameryka naturalnie bardzo by chciała wybić się w tej mierze na samowystarczalność. Jest tak samo naturalne i zrozumiałe, że Polska chciałaby się uniezależnić od gazu z Rosji. Ze złożami łupkowymi są jednak dwa problemy. Po pierwsze, istniejące geologicznie rezerwy oraz zasoby nadające się do komercyjnej eksploatacji to dwie diametralnie różne sprawy. Stosunek jednego do drugiego może wynosić nawet 95:5. Przy gigantycznych nakładach finansowych można ten stosunek zmienić na 80:20. Podam przykład z amerykańskiego podwórka. Łupkowa formacja Marcellus jest uważana za największą tego rodzaju na świecie. 70 proc. wydobywanego w USA gazu łupkowego pochodzi właśnie stamtąd. W 2009 r. geologowie obwieścili, że da się z niej uzyskać 40 bln m sześc. gazu. W 2011 r. liczbę tę odchudzono do 10 bln m sześc., a w ubiegłym roku – do 4 bln. Co to znaczy? Rezerwy są takie same, tyle że dopiero po rozpoczęciu wydobycia jesteśmy w stanie powiedzieć, jakiego może być rzędu. I to jest drugi problem łupków – możemy realnie szacować, z czym mamy komercyjnie do czynienia, dopiero gdy postawimy pracujące szyby. Niech nikt nie da się zmylić. O łupkach wiedzieliśmy już 100 lat temu. Ale czekaliśmy, bo były inne opcje pozyskiwania energii. Dzisiaj sięgamy po łupki z tej prostej przyczyny, że nie mamy innego wyjścia. Zjedliśmy wszystko, co mieliśmy w lodówce, jesteśmy głodni, więc zaczynamy grzebać w śmieciach. Nie zmienia to faktu, że wydobycie z łupków pozostaje najdroższą i najmniej efektywną metodą pozyskiwania energii.
Szczerze bym to doradzał. Tym bardziej że widać exodus firm wstępnie zainteresowanych produkcją w Polsce, w tym Exxonu. Na Exxon można patrzeć rozmaicie, ale jedno, co ta firma wie, to to, gdzie opłaca się wiercić. Jeśli nie spodobało jej się to, co zobaczyła w Polsce, uznałbym to za znak, że gaz w polskich łupkach nie jest wystarczająco atrakcyjny dla światowego potentata. Czy jest dla polskiego rządu? Tego nikt, obawiam się, w tej chwili wciąż nie wie. Będzie wiadomo, gdy zacznie się wiercenie. A potem nieustannie trzeba nowych inwestycji, bo wydajność szybu jest bardzo niska, spada dramatycznie już po pierwszym roku pracy. Byłbym ostrożny w stwierdzeniach, że jeśli uwzględni się wszystkie koszty, łupki przyniosą Polsce energetyczną niezależność. Nie wspominam tu nawet o kosztach społecznych i środowiskowych.
Wydobycie z łupków zmienia krajobraz w księżycowy. To industrializacja w najbrzydszym wydaniu. Amerykę ratuje jej rozmiar. Najintensywniej wydobywa się tam, gdzie jest relatywnie niskie zaludnienie. Dodatkowo prawo do bogactw naturalnych pozostaje tu w rękach prywatnych, dlatego właściciele godzą się na eksploatowanie swoich gruntów, bo dostają za to udział w zyskach, zwykle ok. 20 proc. To im zastępuje zarobek czerpany do tej pory z gospodarstwa, to rekompensata za pacyfikację ich majątku, 24-godzinny ruch ciężarówek pod oknami, szyby obok domu itd. W Polsce bogactwa należą do rządu. Zwykli ludzie nie będą mieli udziału w zyskach. A nadto jest wyższe zaludnienie, więc budowa odwiertów będzie miała większe oddziaływanie na życie społeczne. Przybędzie miejsc pracy, ale też zwiększą się migracja i przestępczość. Polecam lekturę reportaży o tym, jak szczelinowanie hydrauliczne zmieniło życie miasteczek w Dakocie Północnej i Teksasie. To nie jest przyjemna lektura.
Wchodzenia w ten biznes z zimną, a nie gorącą głową. To, że gdzieś na świecie komuś się udaje, nie znaczy, że uda się wszędzie jednakowo. Entuzjaści wydobycia z łupków często używają argumentu, że to musi być opłacalny biznes, skoro zaangażowani są w niego najwięksi. Przed krachem na Wall Street też mieliśmy największych wydających cudze pieniądze na operacje, które rzekomo nie mogły nie przynieść zysków. Dzisiaj giganci typu Merrill Lynch i Lehman Brothers już nie istnieją. A podobno nie mogli się mylić. Nie noszę różowych okularów, widzę między boomem w łupkach a pamiętnym boomem w bankowości sporo podobieństw.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama