Rynkowa rezerwa stabilizacyjna to kolejna forsowana przez władze UE metoda zwiększenia cen uprawnień do emisji CO2. Szkopuł w tym, że to przykład interwencjonizmu w rynki państw członkowskich
Trzonem unijnej polityki klimatycznej, mającej na celu zmniejszenie ilości gazów cieplarnianych w atmosferze, jest system handlu uprawnieniami do emisji dwutlenku węgla (EU ETS – European Union Emission Trading Scheme), wprowadzony w 2003 r. Obejmuje on ponad 10 tys. najbardziej energochłonnych, a w ślad za tym wypuszczających do atmosfery najwięcej dwutlenku węgla, instalacji przemysłowych w UE (na Polskę przypada przeszło 800 takich obiektów). Chodzi głównie o elektrownie i elektrociepłownie, ale systemem są też objęte huty metali i szkła, zakłady chemiczne, papiernicze, wapiennicze, rafinerie, cementownie, wytwórnie opon, glazury, terakoty, wanien itd.
W ramach EU ETS każdy z tych zakładów dostawał za darmo określony przydział uprawnień do emisji CO2 z puli przyznanej danemu krajowi. Jeśli firma wypuszczała do atmosfery więcej gazu, niż przewidywał jej przydział (limit), musiała za to zapłacić, dokupując uprawnienia do dodatkowej emisji. Transakcje można było przeprowadzić z tymi, którzy nie wykorzystali swojego limitu. Stąd w nazwie systemu słowo „handel”. Głównym celem przyjętego rozwiązania było bowiem to, żeby przy jego choćby częściowo rynkowym charakterze unijnym firmom opłacało się zmniejszać emisję CO2 (przez inwestycje w niskoemisyjne czy energooszczędne technologie), bo niewykorzystaną część uprawnień mogły korzystnie sprzedać lub przynajmniej nie płacić za „nadwyżkową” emisję.
Jak podnieść cenę uprawnień
Od 2013 r. zakłady objęte EU ETS tracą stopniowo przydzielane im dotąd bezpłatnie uprawnienia do emisji. Z jednej strony aby podbić cenę tych uprawnień na rynku handlu emisjami, a z drugiej by docelowo – po 2020 r. – zakłady te musiały płacić za każdą wyemitowaną tonę dwutlenku węgla. Uprawnienia do emisji sprzedają już nie tylko ci, którzy mają ich nadwyżkę (to w tych nowych zmienionych warunkach nie wystarczyłoby, by zaspokoić popyt), ale także – na specjalnych aukcjach – wyznaczone do tego rządowe agendy każdego z państw. Ta zmiana miała doprowadzić do większego tempa redukcji emisji CO2 na obszarze UE.
Po drodze wydarzyło się jednak coś, co kompletnie zaskoczyło konstruktorów i orędowników unijnej polityki klimatycznej. Był to kryzys gospodarczy, który zaczął się w 2008 r. Przyniósł on zmniejszenie zużycia energii w wielu unijnych krajach, głównie w wyniku spadku produkcji. W ślad za tym spadła emisja CO2. Dzięki temu – oraz m.in. za sprawą częściowego przestawienia się wielu producentów energii i fabryk na niskoemisyjne czy zeroemisyjne technologie (do tych drugich zalicza się odnawialne źródła energii) – dziesiątki firm przemysłowych zamiast deficytu uprawnień do emisji dwutlenku węgla notowały ich sporą nadwyżkę. Efektem była o wiele wyższa od popytu podaż uprawnień do emisji. W 2013 r. ich nadwyżka sięgnęła 1,5 mld ton i ciągle rosła, co doprowadziło do drastycznego spadku cen uprawnień do emisji C02 – z 15 euro za tonę w 2010 r. do 5 euro w 2013 r. A przecież według założeń unijnej polityki klimatycznej ta cena miała rosnąć, by coraz bardziej opłacało się inwestować w niskoemisyjne czy zeroemisyjne technologie.
Jest cel, znajdą się środki
Komisja Europejska postanowiła więc zreformować unijny system redukcji ilości CO2 w atmosferze, choć emisje malały (faktycznym celem było więc podniesienie cen uprawnień). Tym razem jednak władze UE sięgnęły po biurokratyczne, niemające nic wspólnego z rynkiem narzędzia. Pierwszym z nich był tzw. backloading, czyli zawieszenie części rządowych aukcji, na których sprzedaje się uprawnienia do wypuszczania dwutlenku węgla do atmosfery, i przesunięcie ich na lata 2019–2020. W sumie chodziło o 900 mln ton, ale było to i tak zdecydowanie mniej, niż wynosiła ciągle zwiększająca się nadwyżka uprawnień do emisji C02. Ich ceny zaczęły wprawdzie rosnąć, ale nie w takim tempie, w jakim życzyła sobie tego Bruksela. Dlatego władze UE postanowiły sięgnąć po kolejne administracyjne narzędzie, które nazwały rynkową rezerwą stabilizacyjną, czyli MSR (Market Stability Reserve). Po przekroczeniu maksymalnej nadwyżki uprawnień w systemie handlu (833 mln ton) 12 proc. uprawnień w systemie ma być odkładane do rezerwy. Mogą one wrócić na rynek, kiedy nadwyżka ta spadnie poniżej 400 mln ton.
Według propozycji Komisji Europejskiej rynkowa rezerwa stabilizacyjna (MSR) miała być wprowadzona dopiero w 2021 r., jednak wielu posłów do Parlamentu Europejskiego i rządy dużej części państw unijnych chciały, żeby uruchomić ją dużo wcześniej, nawet w 2017 r. A to właśnie od stanowiska Parlamentu Europejskiego (PE) i rządów krajów Wspólnoty w tej sprawie zależą ostateczne decyzje. Negocjatorzy PE i państw członkowskich ustalili w pierwszej połowie maja, że – wbrew stanowisku Polski i kilku innych krajów – MSR wprowadzona zostanie już 1 stycznia 2019 r. W dodatku trafią do niej uprawnienia do emisji 900 mln ton C02 zawieszone w ramach backloadingu. To te uprawnienia, które wtedy, gdy je zawieszano, miały wrócić na rynek. Taka decyzja oznacza de facto wyższą redukcję emisji CO2 do 2020 r. niż ta, na którą zgodziły się kraje członkowskie, podpisując w 2008 r. unijny pakiet klimatyczno-energetyczny.
Jakie będą tego skutki? Przede wszystkim grozi nam szybki wzrost cen uprawnień do emisji CO2, co najboleśniej uderzy w Polskę, mającą energetykę opartą na węglu bardziej niż jakikolwiek inny kraj UE. Wyższe ceny tych uprawnień to u nas wyższe ceny energii, co dotknie nie tylko zwykłych odbiorców, ale także polskie firmy, obniżając ich konkurencyjność.
Ingerencja w krajowe rynki
Równie ważne jest to, że wprowadzenie MSR można śmiało określić mianem kontrowersyjnej prawnie interwencji w krajowe rynki energii. Ingerencji polityki klimatycznej UE w to, z jakich źródeł energii korzystają poszczególne państwa członkowskie. Ta polityka w obecnym kształcie wyraźnie bowiem dyskryminuje węgiel, zmierza do tego, by w UE nie opłacało się produkować energii z tego surowca. To sprzeczne zarówno z traktatem lizbońskim, jak i unijną zasadą swobody państw członkowskich w zakresie kształtowania własnej polityki paliwowej. Dla Polski – biorąc także pod uwagę obecną politykę Rosji – to kwestia o kluczowym znaczeniu, ponieważ właśnie dzięki węglowi pod względem bezpieczeństwa energetycznego, niezależności energetycznej, jesteśmy w europejskiej czołówce. Około 90 proc. energii elektrycznej produkujemy bowiem z własnego krajowego surowca: węgla kamiennego i brunatnego. To w dobie ostrej rywalizacji o zasoby surowców energetycznych i rosnącego zużycia energii w skali świata rzecz nie do przecenienia.