Transformacja energetyczna będzie kolejnym programem modernizacyjnym polski. oprócz kosztów przyniesie więc także wymierne korzyści.

Według opublikowanego właśnie raportu Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatu (IPCC) zbliżamy się do ściany. Autorzy raportu wskazują, że w nadchodzących dwóch dekadach średnia temperatura na Ziemi zwiększy się o 1,5 st. C w stosunku do okresu sprzed rewolucji przemysłowej (1850–1900). W ubiegłej dekadzie była wyższa o 1,1 st. C niż w XIX w., natomiast jej druga połowa była najgorętszą pięciolatką w historii pomiarów. Głównym winowajcą jest dwutlenek węgla, którego stężenie w atmosferze jest najwyższe od 2 mln lat. Jeśli chcemy uniknąć wzrostu przeciętnej temperatury na świecie powyżej tych 1,5 st. C, możemy wyemitować jeszcze co najwyżej 400 mld ton CO2. Odpowiada to mniej więcej 10 latom emisji na obecnym poziomie. Konieczność wprowadzenia daleko idących zmian w modelu gospodarczym świata jest więc widoczna gołym okiem. „Podstawą będzie gospodarka planowa, w której osiągnięcie celów klimatycznych jest nadrzędne” – napisał na Twitterze Jan Zygmuntowski, autor książki „Kapitalizm sieci”.
Wśród prawicowych komentatorów tweety Zygmuntowskiego wzbudziły spore poruszenie. „Gospodarka planowa, czyli powrót do komuny. Powtarzam: to jest ostatni moment na przebudzenie, zanim banda zielonych totalistów weźmie nas pod but” – napisał Łukasz Warzecha, który wcześniej na blogu WEI nazwał unijny projekt Fit for 55 „komunizmem przemalowanym na zielono”.
Plany transformacji gospodarki w celu osiągnięciu celów klimatycznych od dłuższego czasu wzbudzają mocno przesadzoną panikę po tej stronie sceny politycznej. Transformacja energetyczna miałaby nam przynieść jedynie gigantyczne koszty („W imię tego tematu jedna tylko Polska zostanie w najbliższych latach puknięta na, skromnie licząc, bilion” – to już tweet Rafała Ziemkiewicza), cofnąć nas o dekady w rozwoju i odebrać dotychczasowy styl życia.
Krytycy polityki klimatycznej nie uwzględniają jednak ani płynących z niej korzyści, ani kosztów utrzymywania status quo. Osiągnięcie neutralności klimatycznej bez wątpienia będzie wymagać gruntownego przemodelowania systemu gospodarczego, co ograniczy wolność gospodarczą. Nie oznacza to jednak cofnięcia się do PRL ani wywrócenia świata do góry nogami. Planowanie obecne jest w gospodarkach Zachodu od dekad, a skala wyzwania, choć olbrzymia, nie przekracza naszych możliwości.
Trzy razy tyle co na drogi
Według rządowego dokumentu „Polityka Energetyczna Polski 2040” łączne koszty transformacji energetycznej Polski sięgną niemal 900 mld zł w ciągu dwóch dekad. Zmiany w energetyce, która jest krwiobiegiem współczesnych gospodarek, siłą rzeczy odbiją się także na innych sektorach – transporcie, rolnictwie, a także na gospodarstwach domowych. Wszędzie tam trzeba będzie przeprowadzić gruntowne inwestycje na kolejne 700 mld zł. Konieczne nakłady sięgną więc aż 1,6 bln zł. To gigantyczna suma, jednak mówimy przecież o 20 latach. Roczne nakłady inwestycyjne wyniosą więc 80 mld zł – ta kwota nie jest już tak porażająca. Przecież w 2019 r. wydano na inwestycje 423 mld zł.
W procesie ciągłej zmiany Polska jest od roku 1989 r. Na same drogi wydaliśmy już znacznie ponad 200 mld zł. Według opublikowanego niedawno Rządowego Programu Budowy Dróg Krajowych do 2030 r. na autostrady i drogi ekspresowe zamierzamy przeznaczyć kolejne 290 mld zł – ok. 30 mld zł rocznie. Transformacja energetyki będzie nas rocznie kosztować niecałe trzy razy więcej.
Roczne koszty transformacji gospodarki w kierunku neutralności klimatycznej będą równe ok. 3,5 proc. obecnego PKB – o tyle więc zwiększą się w pierwszych latach transformacji nasze nakłady inwestycyjne w relacji do produktu krajowego brutto. Wzrosną do mniej więcej 22 proc. PKB, czyli ledwie dobijemy do średniej w UE. W zapomnianej już Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju ówczesnego wicepremiera Morawieckiego zakładano dojście z inwestycjami do 25 proc. PKB i nie wzbudziło aż takiej paniki, choć przecież oznaczałoby to 150 mld zł dodatkowych kosztów inwestycyjnych rocznie.
Inwestycje to przyszłe zyski
Liczone nominalnie nakłady inwestycyjne mogą przerażać ogromem. A jednak po pewnym czasie przynoszą one zwrot, a wiele podmiotów i osób – choćby podwykonawcy czy pracownicy – czerpie z nich korzyści już w momencie ich wydatkowania. Dlatego też rozpatrywanie transformacji energetycznej i szerzej Europejskiego Zielonego Ładu tylko od strony kosztów to fundamentalny błąd. Według raportu McKinsey & Company „Neutralnie emisyjna Polska 2050” dekarbonizacja gospodarki może ograniczyć koszty operacyjne polskich przedsiębiorstw o 75 mld euro, a związane z nią inwestycje stworzą 250–300 tys. miejsc pracy. Gdy import paliw kopalnych spadnie nawet o 80 proc., wzrośnie bezpieczeństwo energetyczne Polski, a przy okazji nasz bilans handlowy poprawi się o 15 mld euro. Tylko import z niezbyt przyjaznej nam Rosji spadnie o 11 mld euro.
W raporcie „Effecitve Carbon Prices 2021” analitycy z OECD zauważyli, że polityka klimatyczna może iść w parze ze wzrostem gospodarczym. W grupie kilkudziesięciu badanych krajów widać wyraźnie korelację między podniesieniem cen uprawnień za emisję CO2 a wzrostem gospodarczym. W państwach, w których w ostatnich latach ceny uprawnień wzrosły, najszybciej rosło PKB też per capita – wśród nich znalazły się zresztą Polska, ale też Korea Południowa i Nowa Zelandia, które także wprowadziły własne systemy opodatkowania dwutlenku węgla. Z czego to wynika? Według autorów raportu redukcja emisji CO2 wymaga optymalizacji kosztów i działalności operacyjnej w ogóle. Dzięki dekarbonizacji przedsiębiorstwa zaczynają działać bardziej ekonomicznie, co sprzyja rozwojowi gospodarczemu. Na dekarbonizację można więc patrzeć jak na ogromny plan modernizacyjny Polski na wzór tego, który realizowaliśmy po wstąpieniu do UE.
W „Tygodniku Gospodarczym” z lutego 2021 r. analitycy Polskiego Instytutu Ekonomicznego porównali koszty dwóch scenariuszy – dekarbonizacji według PEP2040 oraz utrzymania nad Wisłą energetycznego status quo. Koszt inwestycji to – jak wspomniałem – 890 mld zł. Ile kosztowałoby zaniechanie? Ponad 1 bln zł (dokładnie: 1064 mld zł). A to dlatego, że utrzymanie dotychczasowego modelu energetycznego także wymagałoby ponoszenia nakładów inwestycyjnych chociażby w renowację istniejących bloków węglowych, spośród których 80 proc. przekroczyło już czas eksploatacji, oraz budowę nowych o mocy 6 GW. Co więcej, w scenariuszu status quo nie wzięto pod uwagę kosztów zdrowotnych oraz środowiskowych, a także wydatków na uprawnienia do emisji CO2 w ramach unijnego systemu EU ETS. Tylko to drugie pochłonęłoby kolejne 400 mld zł.
Współczesna gospodarka planowa
Oczywiście sprawne przeprowadzenie dekarbonizacji wymagać będzie zaplanowania działań oraz ich poszczególnych etapów, a więc wdrożenia… gospodarki planowej, o której pisał Jan Zygmuntowski, a którą red. Warzecha uważa za „powrót do komuny”. Tak, gospodarka planowa kojarzy się w Polsce z PRL, ale niesłusznie. Planowanie towarzyszy wszystkim państwom rozwiniętym od dekad i nie kłóci się wcale z gospodarką rynkową. Samo funkcjonowanie państwa się na nim opiera (planowany jest chociażby budżet). Na Zachodzie wdrażane jest lub było na znacznie szerszą skalę. „Kapitalistyczne gospodarki są w dużym stopniu gospodarkami planowymi. Wiele rządów kapitalistycznych planuje przyszły kształt poszczególnych gałęzi przemysłu za pomocą sektorowej polityki przemysłowej albo nawet całej gospodarki narodowej, stosując planowanie indykatywne” – pisze ekonomista Ha-Joon Chang w książce „23 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie”.
Czym jest planowanie indykatywne? Różni się od centralnego tym, że rządzący zakładają jedynie osiągnięcie konkretnych poziomów wybranych wskaźników gospodarczych, a następnie współpracują z sektorem prywatnym, by zrealizować plan. Cele nie są prawnie wiążące, a jedynie szacunkowe, czyli właśnie indykatywne. Rządzący stosują więc przeróżne zachęty, żeby skłonić przedsiębiorstwa do wprowadzenia odpowiedniej polityki korporacyjnej, by gospodarka lub sektor mogły osiągnąć zamierzone rezultaty. Zachęty mogą mieć formę kija lub marchewki. Tym pierwszym mogą być regulacje lub opłaty (np. za uprawnienia do emisji), które skłaniają przedsiębiorstwa do ograniczania produkcji CO2. Marchewką są np. subsydia rządowe lub – najczęściej – ulgi podatkowe (w Polsce zresztą stosowane na szeroką skalę w CIT).
Bezprecedensowe wyzwanie
Planowanie indykatywne po wojnie było na szeroką skalę i z sukcesem stosowane przez Francję, która dzięki niemu w latach 50. i 60. wyprzedziła Wielką Brytanię i stała się drugą największą potęgą przemysłową w Europie. Oczywiście na planowaniu oparte były polityki przemysłowe azjatyckich tygrysów, takich jak Korea Południowa czy Tajwan. Jednak jego elementy występują we wszystkich państwach rozwiniętych. Gdy rząd PiS postanowił podnieść wskaźnik dzietności do 1,6 i wprowadził w tym celu 500+, również zastosował planowanie indykatywne. Co prawda z marnym skutkiem, ale jednak.
Panika jest więc zdecydowanie przesadzona. Transformacja energetyczna będzie ogromnym projektem modernizacyjnym, tylko że w ostatnich trzech dekadach przeszliśmy już co najmniej takie dwa – po 1989 r. i po wstąpieniu do UE – i to z całkiem niezłymi skutkami. Owszem, po drodze były też koszty społeczne, których obecnie należy postarać się uniknąć. Zresztą Fit for 55 zobowiąże państwa członkowskie do stworzenia osłon socjalnych, finansowanych między innymi z unijnego Funduszu Modernizacyjnego.
Rynek sam z siebie nie wytworzy mechanizmów ograniczających emisję, do tego potrzebne są decyzje podejmowane przez państwa. Oczywiście skala tych działań będzie nieporównywalnie większa od tego, co obserwowaliśmy do tej pory – tylko że stojące przed nami wyzwanie również jest bezprecedensowe. ©℗