Zgodnie z przewidywaniami najnowszy raport Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu (IPCC) wywołał entuzjazm wśród klimatycznych histeryków: jeśli radykalnie nie zmienimy naszego sposobu funkcjonowania (czytaj: jeśli nie cofniemy się w rozwoju i zamożności o wiele dekad), czeka nas klimatyczny armagedon. Na fali tego entuzjazmu niektórzy komentatorzy, mający – co bardzo częste – do kwestii klimatycznych stosunek quasi-religijny, zapędzili się w swoich diagnozach i wnioskach. Tak zrobił Jan Zygmuntowski, pisząc na Twitterze, że do zwycięstwa w tej batalii konieczne jest wprowadzenie gospodarki planowej, bo „wolny rynek się nie sprawdził”. Przy czym, co zabawne, Zygmuntowski za mechanizm wolnorynkowy uznał to, co nim w żadnym razie nie jest, a więc przede wszystkim całkowicie sztuczny system uprawnień do emisji CO2, ale także różnego rodzaju rządowe dotacje (np. do aut elektrycznych). Napisałem wówczas, że to po prostu zielony komunizm, na co zareagował Piotr Wójcik („Zielony Ład to nie komunizm”, Magazyn DGP z 13 sierpnia 2021 r.).

Temat jest ogromny, ale zacząć trzeba od krótkiego wyjaśnienia dotyczącego IPCC. To panel międzyrządowy, naukowców do niego nominują poszczególne rządy i w związku z tym jasne jest, że nie ma tam miejsca dla sceptyków. Raporty mają po kilka tysięcy stron – aktualny ponad 3 tys. – i poza wąskim gronem specjalistów nikt, obojętnie z której strony debaty, nie jest w stanie ich przeanalizować.
IPCC w swoich raportach nie popełnia błędów ani nie fałszuje wyliczeń – te, zdaniem również sceptycznych specjalistów, zgadzają się co do joty. Problem jest natomiast na poziomie doboru danych – tutaj kuchnię IPCC pokazał wyciek e-maili z 2009 r., w których naukowcy z panelu zastanawiali się, jak poradzić sobie z tym, że dane nie pasują im do przyjętych założeń, a dokładnie – jak wytłumaczyć, że klimat się nie ocieplał w okresie, kiedy według przyjętych modeli ocieplać się powinien. Problem pojawia się również na poziomie skrótowo przedstawianych wniosków, gdzie nauka styka się z polityką. Czym innym są dane i wyliczenia, czym innym ich podsumowanie i streszczenie, które trafia do mediów i polityków, a jeszcze czym innym to, co później media i politycy z tymi informacjami robią. Jest zasadnicza różnica między stwierdzeniem, że „jeśli w atmosferze będzie do tego i tego momentu tyle i tyle CO2, spowoduje to wzrost temperatury o tyle i tyle” a „jeśli natychmiast nie ograniczymy się sami drastycznie i nie wprowadzimy terapii szokowej, świat zginie”. To drugie jest czysto polityczną deklaracją, utrzymaną w tonie irracjonalnej histerii.
IPCC działa na podstawie modeli. Modele mają to do siebie, że opierają się na arbitralnie przyjętych założeniach. Jednocześnie poziom ich skomplikowania powoduje, że minimalna zmiana w punkcie wyjściowym daje bardzo odmienne wyniki na końcu. Dokładność stosowanych obecnie modeli można testować, nakładając je na faktyczne dane z przeszłości. Rezultaty mogą być zaskakujące. Na przykład model używany przez amerykańskie Krajowe Centrum Badań nad Atmosferą (National Center for Atmospheric Research), nałożony na ostatnie zlodowacenie (20 tys. lat temu), pokazał ochłodzenie wobec średniej czasów przedprzemysłowych niemal dwukrotnie większe, niż wynikałoby z danych pochodzących z próbek. Wniosek jest taki, że model jest przeczulony na wprowadzane do niego poziomy CO2. Naukowcy zajmujący się modelowaniem zgadzają się, że modele muszą być korygowane właśnie na podstawie konfrontacji z faktycznymi historycznymi wartościami.
W najnowszym raporcie IPCC zmienił zdanie co do znaczenia emisji metanu (było przeszacowane trzy do czterech razy w horyzoncie 20 lat, co wynika z jego niższej trwałości niż CO2), tymczasem metan to m.in. kwestia nacisków na ograniczenie hodowli trzody. Czyli – tłumacząc na codzienne życie – kwestia drastycznego wzrostu cen mięsa.
Pierwszy problem z tekstem Wójcika jest taki, że – jak wielu komentatorów – przyjmuje to, co jest jedynie hipotezą wynikającą z modelowania, za absolutny pewnik. To zresztą w ogóle fundamentalny problem debaty na ten temat. Możemy zgodzić się, że klimat się zmienia – zmieniał się zawsze w różnych okresach, nie ma w tym niczego niezwykłego. Możemy się także zgodzić, że człowiek ma na to jakiś wpływ. Dyskusyjne jest natomiast to, czy jest to wpływ decydujący, a nawet znaczący, a już zwłaszcza czy proponowane działania, takie jak unijny Fit For 55, przyniosą jakikolwiek skutek. Jedno jest pewne: będą kosztowały zwykłych ludzi biliony euro. Biliony euro ludzkiej zamożności poświęcone w imię niepewnych szacunków i prognoz. Do tego dochodzi całkowite pominięcie kalkulacji alternatywnej. Stronnicy radykalnych programów ograniczania emisji CO2 nie biorą pod uwagę korzyści z hipotetycznego wzrostu temperatury (a takie oczywiście są – choćby możliwość uprawy innego rodzaju roślin na niedostępnych dla nich dotąd szerokościach geograficznych), a także kosztów alternatywnego podejścia, polegającego na odejściu od ostrego ograniczania emisji, za to inwestowania w dostosowanie się do nowych warunków.
Wójcik sam przyznaje, że skutkiem przyjęcia jego paradygmatu będzie ograniczenie wolności gospodarczej. Ja dodam: nie tylko gospodarczej, ale też osobistej. Już teraz jest ona ograniczana w imię walki o klimat. To z jej powodu płacimy coraz wyższe rachunki za prąd, to z jej powodu nie możemy kupić modeli aut dostępnych w innych częściach świata. Jednak teza Wójcika jest taka, że gospodarka planowa w imię klimatu to nie komunizm, bo planowanie jest obecne w gospodarkach wolnorynkowych od dawna. To manipulacja. Po pierwsze, gdyby chodziło o zastosowanie podobnych metod jak dotąd, Zygmuntowski nie pisałby o gruntownej zmianie i odejściu od wolnego rynku, a inni poplecznicy takiego podejścia nie zwalczaliby wprost gospodarki wolnorynkowej. Po drugie – czymś całkiem innym jest przewidywanie, co da wolnorynkowa produkcja – tak, mówiąc w uproszczeniu, przygotowywane są budżety państw – a czymś kompletnie innym planowanie, co przedsiębiorcy mają produkować. Wójcik tej zasadniczej różnicy nie zauważa.
Przestawienie dla klimatu gospodarki wolnorynkowej na planową w imię degrowth – jednego z ulubionych dzisiaj konceptów lewicy – to de facto powrót do komuny, bo oznacza to narzucanie firmom nie tylko bardzo daleko idących ograniczeń, ale też tego, co mają robić, a konsumentom – co mogą kupować. Nie ma to zatem kompletnie nic wspólnego z planowaniem indykatywnym, na które powołuje się Wójcik. To faktycznie przypomina komunę, gdzie cały wysiłek produkcji i usług był nastawiony na realizację utopijnego celu zaprowadzenia światowego komunizmu. W przypadku walki o klimat, w rozumieniu osób takich jak Zygmuntowski czy Wójcik, cały wysiłek ma być skierowany na równie utopijną wizję ratowania planety. I dokładnie tak jak w komunie za ideologię płacili zwykli ludzie, tak będzie i teraz.
Gdy zaś mowa o płaceniu – tu Wójcik dokonuje kolejnej manipulacji, zestawiając ze sobą, z powołaniem się na Polski Instytut Ekonomiczny, koszty realizacji radykalnego planu dekarbonizacji oraz koszty nicnierobienia. Tyle że to fałszywa alternatywa. Nikt trzeźwo myślący nie jest przeciwnikiem ani traktowania węgla w kategoriach czysto ekonomicznych (jeśli wydobycie się nie opłaca, rezygnujemy z niego i przechodzimy na inne paliwa), ani uniezależniania się od rosyjskiego gazu poprzez uzupełnianie naszego bilansu energetycznego źródłami odnawialnymi, na ile jesteśmy w stanie to w Polsce zrobić. Tyle że powinniśmy w tych kwestiach działać we własnym tempie i w ramach naszych możliwości, podczas gdy narzuca się nam tempo i poziom zmian, które muszą nieuchronnie skutkować ogromną pauperyzacją polskiego społeczeństwa. Przywoływany przez Wójcika Polski Instytut Ekonomiczny wyliczył, że wzrost kosztów energii dla najuboższych 20 proc. polskich gospodarstw domowych w razie realizacji Fit For 55 to 108 proc., a w całej UE – 50 proc., gdy zaś idzie o koszt związany z objęciem systemem transportu – 44 proc. Tego już lewicowa wrażliwość nie obejmuje?
Największa manipulacja dotyczy zaś systemu zezwoleń na emisję CO2 (EU ETS) i – jak twierdzi również Wójcik – ich zbawiennego modernizacyjnego wpływu. „Dzięki dekarbonizacji przedsiębiorstwa zaczynają działać bardziej ekonomicznie, co sprzyja rozwojowi gospodarczemu” – entuzjazmuje się publicysta. Brzmi to tak, jakby dekarbonizacja dokonywała się za dotknięciem czarodziejskiej różdżki całkowicie bezkosztowo. Czary-mary i mamy zdekarbonizowany biznes.
Że to tak nie działa, pokazuje dramatyczny los lokalnych ciepłowni w Polsce. Dołożenie do kosztów podatku od CO2 w teorii ma wymusić zastosowanie mniej emisyjnych technologii. W praktyce firma musi płacić za bieżące emisje, zostaje zatem pozbawiona środków na inwestycje. W ostateczności może nawet splajtować. I taki będzie los mnóstwa przedsiębiorstw w różnych branżach: polityka klimatyczna wydrenuje je z pieniędzy. Na drogie inwestycje nic nie zostanie. Można mówić, że „trzeba było się przestawić wcześniej”, ale jesteśmy, gdzie jesteśmy i mamy przed sobą taki, a nie inny stan rzeczy.
Jasne, że ktoś na tym zarobi. Ale pieniądze nie biorą się z powietrza: programy osłonowe i inwestycyjna pomoc państwa będą przecież finansowane z publicznych pieniędzy, które komuś trzeba będzie zabrać, a to oznacza nieuchronny wzrost fiskalizmu. Grupa firm, które na tej polityce zyskają, będzie znacznie mniejsza niż tych, które stracą. To dotyczy zwłaszcza małych i średnich biznesów, na co wskazuje w swoim stanowisku między innymi Związek Przedsiębiorców i Pracodawców. Wbrew twierdzeniom Wójcika nie jest tak, że jeśli upadnie jeden „nieekologiczny” biznes, to na jego miejsce powstanie inny „ekologiczny”, który przyniesie takie same wpływy podatkowe i zatrudni tyle samo albo więcej ludzi. Mała kawiarnia czy warsztat samochodowy nie przestawią się na „eco mode”. Zarżną je po prostu codzienne koszty funkcjonowania.
Jest wreszcie bieżący koszt tych zmian dla nas wszystkich. Twierdzenie, że ostatecznie zyskamy, to mydlenie oczu – nie taka jest w ogóle idea wielkiego programu społecznej inżynierii, jakim jest FF 55. Nie chodzi o to, żeby cyknąć pstryczkiem i pyk – wszyscy żyjemy na tym samym poziomie, mamy to samo, tylko mniej szkodliwe dla klimatu. Całkiem wprost ogłaszanym celem jest spowodowanie, żeby wiele rzeczy, do których przywykliśmy i które są naszą, zwłaszcza polską, zdobyczą ostatnich trzech dekad – tanie podróżowanie, lepsze jedzenie, możliwość kupienia nowego samochodu – stały się niedostępne z powodu cen.
Mamy do czynienia ze sporem fundamentalnym. Mówiąc brutalnie: po jednej stronie są ci, którzy uważają, że w imię walki o klimat można ludzi zniewolić, narzucić im drakońskie restrykcje, skrępować wolność gospodarczą i wygasić wzrost; po drugiej ci, którzy twierdzą, że tego typu metody są niedopuszczalne, natura zagrożenia nie jest wystarczająco dowiedziona, a oponenci chcą faktycznie wprowadzenia czegoś na kształt zielonego komunizmu. ©℗
Wbrew twierdzeniom Wójcika nie jest tak, że jeśli upadnie jeden „nieekologiczny” biznes, to na jego miejsce powstanie inny „ekologiczny”, który przyniesie takie same wpływy podatkowe i zatrudni tyle samo albo więcej ludzi. Mała kawiarnia czy warsztat samochodowy nie przestawią się na „eco mode”. Zarżną je po prostu codzienne koszty funkcjonowania