Jednym z najciekawszych sporów politycznych w Polsce jest ten, który toczy się w środku szeroko rozumianego obozu prawicowego. Dotyczy najważniejszego współczesnego tematu gospodarczego – czyli zielonej transformacji i tego, w jaki sposób ją przeprowadzić.

Z jednej strony sporu mamy grupę polityków i ekspertów, których łączy wizja kierowanej przez państwo modernizacji gospodarki. Zakłada ona wspieranie nowoczesnego przemysłu i usług oraz przyspieszony rozwój technologiczny. Zielona transformacja ma być najważniejszym jego kołem zamachowym.
Z drugiej, również prawicowej strony, mamy formację polityczno-intelektualną, która podchodzi do rewolucji energetycznej co najmniej z dystansem. Widzi w niej narzędzie pozwalające krajom bogatego Zachodu ograniczać konkurencyjność gospodarek rozwijających się. Kwestionuje konsensus dookoła globalnego ocieplenia. Postrzega narzędzia publiczne stosowane do stymulowania zmian jako ideologiczne. Przestrzega przed zagrożeniem bezpieczeństwa energetycznego, rozumianego również jako stabilność dostaw i cen prądu.
Jednym z najważniejszych argumentów tej „zielono-sceptycznej” formacji jest kwestia kosztów społecznych związanych z przyspieszoną transformacją. Utrata miejsc pracy połączona z wygaszeniem całych sektorów jest polską traumą, którą ciągle na różne sposoby przepracowujemy.
Większość ekspertów, analityków, dziennikarzy i zajmującej się gospodarką opinii publicznej jasno opowiada się po stronie modernistów. Argumenty sceptyków są dość lekko zbywane. Im samym przylepia się odkurzoną z lat 90. łatkę oszołomów. Na co zresztą chętnie pracują nie tylko tym, co, ale przede wszystkim tym, jak mówią. A celuje w tym przywołany w tytule tego tekstu, niezwykle aktywny w mediach społecznościowych Janusz Kowalski – który krok po kroku buduje sobie pozycję lidera „zielono-sceptyków”.
Chciałbym wbrew środowiskowej opinii wystąpić w obronie oszołomów i przeciwników transformacji. Nawet jeżeli uznamy, że ich argumenty są niewłaściwe i kieruje nimi cyniczny populizm (tak uważam), nie zmienia to tego, że artykułują prawdziwe emocje i lęki wielu ludzi. Gorąco zachęcam do tego, żeby z przedstawicielami tradycyjnej energetyki rozmawiać i ich słuchać. To są najczęściej świetnie wykształceni i mądrzy ludzie. Zdają sobie sprawę z tego, jak się zmienia świat. Rozumieją dokonującą się dookoła nich rewolucję. Traktowani są jednak często jak dzieci.
Związkowcy z firm energetycznych mają prawo do konkretnych odpowiedzi, kiedy pytają o to, gdzie czekają miejsca pracy dla inżynierów i techników z wygaszanych zakładów i kopalń. Generalnie hasło o tym, że dla każdego znajdzie się praca w sektorze zielonej energetyki, brzmi momentami jak żart. Co to właściwe znaczy? Czego konkretnie ci ludzie się mają uczyć? Jakie kompetencje zdobyć? Czy inżynier po politechnice zajmujący się zabezpieczeniem sieci ma zacząć kłaść instalacje fotowoltaiczne? Skąd przekonanie, że to będzie potrafił?
To, że każdemu, kto zaczyna zadawać pytania o przebieg procesu zielonej transformacji, przykleja się łatkę oszołoma, jest powtórzeniem błędów z lat 90., kiedy pozwoliliśmy sobie na luksus braku refleksji i wątpliwości.
Jestem całym sercem za budową nowoczesnej i czystej gospodarki oraz ochroną klimatu. Czy to jednak musi oznaczać, że każdego, kto miał nieszczęście pracować w „brudnej gospodarce”, będziemy traktowali jako klimatycznego zbrodniarza? Czy kompetencje znajdujące się w polskiej energetyce i przemyśle wydobywczym mają zostać zaprzepaszczone? Czy nagle przestaniemy wydobywać surowce? Budować podziemne magazyny i zarządzać siecią?
Nie można lekceważyć ludzkich lęków. Nie można zbywać machnięciem ręki dorosłych ludzi, którzy chcą bardziej konkretnych odpowiedzi niż panelowe hasła o miejscach pracy, których nazw jeszcze nie wymyślono. Może zamiast ładnych prezentacji i kolejnych pakietów socjalnych dla emerytów warto sprawić, żeby 50-latkowie, którzy skończyli dobre technika, zamiast na wcześniejszą emeryturę wrócili do szkół na konkretne przeszkolenie i znaleźli sensową pracę?
Kolejna sprawa to uczciwość i otwartość debaty. „Zielono-sceptykom” zarzuca się populizm. Jak jednak nazwać postawę tych zwolenników energetycznej transformacji, którzy cieszą się z jej generalnych skutków gospodarczych i wspierają ją swoimi decyzjami, ale oficjalnie ze smutkiem wzdychają i narzekają na to, że Unia nam coś narzuca? Chcą modernizacji gospodarki, zamknięcia kopalń i elektrowni na węgiel brunatny dlatego, że wierzą, według mnie słusznie, iż to dobre dla Polski. Nie powiedzą tego jednak wprost, tylko będą mówili wyborcom, że inaczej się nie dało. Że banki nie dadzą kredytu, a Unia nie pozwoli.
Co nie pozwala wprost mówić o korzyściach, jakie może dać zwykłym Polakom zielona transformacja? Być może wyjaśnieniem tego, iż zwolennicy modernizacji nie potrafią mówić szczerze językiem korzyści społecznych, jest to, że ich zrozumienie tematu i przywiązanie do modernizacji jest powierzchowne i niespecjalnie głęboko przepracowane?
A modernistom zbywającym oszołomów wzruszeniem ramion przypominam, gdzie teraz politycznie są ci, którzy wzruszali ramionami na oszołomów w latach 90.