- Do wojny w Syrii mogłoby nie dojść, gdyby nie zmiana klimatu. Przed jej wybuchem doszło do najcięższej od co najmniej 900 lat suszy. Półtora miliona ludzi uciekło do miast, pojawił się głód i zaczęły się protesty. A jak sobie z nimi radzą państwa autorytarne? Strzelają - mówi w rozmowie z DGP Marcin Popkiewicz fizyk, analityk megatrendów, autor książek, m.in. „Świat na rozdrożu” i „Rewolucja energetyczna. Ale po co?”.
Magazyn DGP 15 listopada 2019 / Dziennik Gazeta Prawna
Gdy 16-letnia aktywistka klimatyczna Greta Thunberg wykrzykiwała „How dare you…?” (Jak śmiecie…) do światowych przywódców zebranych na szczycie ONZ, wielu pytało, o co tej małolacie chodzi. I nie byli to tylko sceptycy klimatyczni.
Nawet im się nie dziwię. Mamy wzrost gospodarczy, postęp techniczny, latamy samolotami, jeździmy samochodami i codziennie wrzucamy na talerz steki, żyje nam się tak dobrze, że o skutkach ubocznych rozwoju cywilizacji wolimy nie myśleć.
A może po prostu je akceptujemy, bo są nieuniknione?
Ale one stają się coraz dotkliwsze. Stężenie dwutlenku węgla w atmosferze kumuluje się i w ostatnim stuleciu wzrosło do poziomu najwyższego od kilkunastu milionów lat – i jest to wynik działalności człowieka. Jestem z Gdańska. 20 tys. lat temu to miejsce pokrywał gruby na setki metrów lądolód. Od tamtej pory średnia temperatura powierzchni Ziemi wzrosła o 4 stopnie Celsjusza, lądolód stopniał, a poziom morza podniósł się o 120 metrów. Istnieje zagrożenie, że zmiana klimatu, która wówczas trwała 10 tys. lat, teraz zajdzie w sto lat: że do końca tego wieku średnia temperatura wzrośnie o 4–5 stopni. Tak się stanie, jeśli dalej będziemy robić to co dotychczas, czyli utrzymywać wzrost gospodarczy zasilany paliwami kopalnymi.
W 2006 r. Al Gore, były wiceprezydent USA, pokazał „Niewygodną prawdę”, pełen katastroficznych wizji film, który miał zmienić naszą świadomość. Minęło 13 lat, świat się nie skończył, zaś Gore przeszedł do historii jako klimatyczny pieniacz.
Nie przeszedł. Ale zacznijmy od tego, że Gore nie jest naukowcem, tylko politykiem. Czy oczekujemy od polityków naukowej precyzji? Jego film nie był dysertacją doktorską.
Owszem. Tyle że Gore twierdził np., że dzieci w Polsce zwozi się do kopalń, żeby mogły oddychać czystym powietrzem, bo na powierzchni jest ono tak bardzo skażone. To już się ma nijak do jakichkolwiek standardów rzetelności. Nawet politycznych.
Gdy bywam w sezonie grzewczym w niektórych miejscowościach na południu Polski i oddycham tym, co uchodzi tam za powietrze, mam ochotę zapaść się pod ziemię. Gore zapewne usłyszał o tym, że ze względów zdrowotnych zwozi się dzieci do kopalni soli w Wieliczce, w której faktycznie można pooddychać powietrzem o dużych walorach zdrowotnych. Pamiętajmy, że on nie prognozował apokalipsy do 2019 r., zaś większość zagrożeń, które przedstawiał, sprawdziła się. Al Gore miał, z grubsza rzecz biorąc, rację. Natomiast ja jestem fizykiem i punktem odniesienia są dla mnie nie wypowiedzi polityków, tylko recenzowana literatura naukowa, na przykład raporty Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu (IPCC). Są one publikowane od dobrych 30 lat i można sprawdzić, czy prognozy ekspertów były zbyt alarmistyczne czy nazbyt ostrożne. Sprawdzono to zresztą.
I co się okazało?
Zmiany zachodziły szybciej niż prognozował IPCC. Dwudziestokrotnie częściej następstwa były nawet poważniejsze od przewidywanych. A odnośnie do końca świata, to jak najbardziej można mówić o jego końcu w takim sensie, że nie będzie już tym światem, jaki znamy dzisiaj. A dla niektórych już się nawet skończył.
Dla kogo?
Dla tych, których ocieplanie się klimatu dotknęło bardziej niż nas. My myślimy, że to fajne zjawisko, bo sprawia, że mamy bardzo przyjemny listopad. Ale gdyby pan mieszkał w Syrii, mógłby teraz nie mieć nóg, pański dom byłby zrujnowany, a pańska rodzina mogłaby nie żyć. Byłoby to wystarczające, by uznać to za pański koniec świata?
Tyle że nóg nie urwałaby mi zmiana klimatu, a bomba.
Ale do wojny domowej w Syrii mogłoby nie dojść, gdyby nie ocieplanie się klimatu. Przed jej wybuchem doszło do największej suszy od co najmniej 900 lat. Półtora miliona ludzi z terenów wiejskich musiało opuścić domy, gdy uschły ich uprawy, powysychały studnie i pozdychało bydło. Przenieśli się do miast, do Damaszku czy Aleppo. Rodziny z dziećmi musiały gnieździć się w malutkich klitkach, rodzice nie pracowali, bo nie mieli kontaktów i kompetencji, by znaleźć zajęcie w mieście. Pojawił się głód, zaczęły się protesty, żądania pomocy od rządu. A jak państwa autorytarne radzą sobie z protestami? Strzelają do demonstrantów. W takich okolicznościach natychmiast pojawiają się napięcia polityczne, kwitną radykalizmy. I można to było przewidzieć już dekady temu. Przewidziano zresztą.
Suszę i powstanie Państwa Islamskiego?
Przewidziano, że w tamtej części świata z powodów klimatycznych sytuacja będzie się zaogniać. Już 30 lat temu było wiadomo, że w wyniku ocieplania się klimatu Sahara będzie się powiększać, że opady w rejonie Morza Śródziemnego będą rzadsze, a temperatury wyższe, że zjawiska te wypchną na północ miliony migrantów. Ale który z polityków przejmowałby się problemami, które mają nastąpić za 30 lat? To przecież nie za ich kadencji. Nie mówię już nawet o tym, że naukowcy znali mechanizm efektu cieplarnianego w XIX w. i już wtedy prognozowali ocieplenie klimatu. Biorąc głos nauki poważnie, można było uniknąć wielu problemów. Takich końców świata jak ten w Syrii będziemy mieć teraz coraz więcej. Gdzieś zaleje wyspę czy deltę rzeki, susza spowoduje głód na regionalną skalę i masy migrantów ruszą do bogatszych i chłodniejszych krajów. U granic Europy staną nie miliony, a setki milionów emigrantów. To wstrząśnie globalną polityką.
Czy to bezspornie udowodnione, że zmiana klimatu ma aż tak wielki wpływ na migracje ludności?
Wiadomo, że jest jedną z istotnych przyczyn. Globalne ocieplenie to nie asteroida zmierzająca ku Ziemi. Nie jest to punktowe zagrożenie, które materializuje się w konkretnym miejscu i czasie, i które zwykły Kowalski z łatwością może zrozumieć. Zmiany klimatyczne są rozłożone w czasie, mają różne skutki, dwutlenku węgla nie widać. Stąd trudniej o poparcie dla rozwiązań, które mogłyby je złagodzić, a żeby ratować się przed asteroidą, natychmiast zrobilibyśmy wszystko, co w naszej mocy.
A co właściwie trzeba zrobić z tym CO2?
Dzięki fizyce możemy oszacować zmianę temperatur w zależności od poziomu dwutlenku węgla w atmosferze. Przyjmuje się, że granica bezpiecznego wzrostu temperatury to 1,5–2 stopnie Celsjusza. Żeby było jasne, to nie jest bezpieczny poziom w sensie absolutnym, bo i tak oznacza zagładę raf koralowych czy długoterminowy wzrost poziomu morza o kilkanaście metrów, ale bezpieczny w tym sensie, że na takie zmiany możemy się jakoś przygotować, bo kreatywny z nas gatunek. Żeby tego poziomu nie przekroczyć, musimy w ciągu dekady ściąć emisje CO2 o połowę, a przez kolejnych kilkanaście lat zredukować do zera. Do zera, a nie ograniczyć, bo dwutlenek węgla to nie smog, jego poziom nie zależy od aktualnych emisji, lecz od tego, ile w sumie wyemitujemy.
A co się stanie, jak tę bezpieczną granicę przekroczymy?
W najcieplejszych interglacjałach, czyli okresach między epokami lodowymi, temperatura powierzchni Ziemi była o ok. 1,5–2 stopnie Celsjusza wyższa niż w epoce przedprzemysłowej. Jeśli wzrost średnich temperatur na Ziemi przekroczy ten próg, temperatura wzrośnie do poziomu najwyższego od 2 mln lat. Zaczną uruchamiać się sprzężenia zwrotne, powodujące dalsze przyśpieszenie procesu. Stopnieje wieczna zmarzlina, emitując uwięziony w niej dwutlenek węgla i metan, zniknie lód w Arktyce działający jak zwierciadło odbijające światło Słońca, przyspieszy rozkład materii organicznej w glebach, będą płonąć lasy od Amazonii po Syberię, emitując przy tym CO2. Zacznie zmieniać się zachmurzenie, powodując dodatkowe znaczące ocieplenie. Średnia temperatura naszej planety w ciągu 2–3 stuleci może wzrosnąć 2–3 razy bardziej niż między maksimum epoki lodowej a znanym nam światem. My najgorszych konsekwencji nie doczekamy, ale naszym dzieciom zgotujemy niezłe piekiełko.
Czy wszystko, co należy z naukowego punktu widzenia zrobić, jest możliwe z punktu widzenia ekonomicznego, politycznego, społecznego? Może zrobiliśmy tyle, ile mogliśmy, biorąc pod uwagę nasze ograniczenia?
Prawa fizyki mają w poważaniu, co i z jakich przyczyn ludzie uznają za niewygodne do zrobienia. Największe bariery na drodze do skutecznych działań nie mają charakteru obiektywnego, to kwestia przyzwyczajeń, oporów psychicznych i braku wiedzy, że można żyć inaczej. Teza, że zrobiliśmy tyle, ile mogliśmy, jest nieprawdziwa.
Więc może obraliśmy zły sposób na walkę z ociepleniem klimatu. Przyjęliśmy strategię zakładającą, że światowe rządy podejmą współpracę i zgodnie zlikwidują emisję CO2. Ale przecież takie międzyrządowe sojusze zawsze albo rozpadały się z błahych przyczyn, albo w chwili próby okazywały się pustymi deklaracjami.
Problem jest globalny i wymaga współpracy. Pytanie brzmi, czy w krytycznej chwili nasz gatunek okaże się godny nazwy, którą sami sobie nadaliśmy: homo sapiens sapiens. Czy okaże się, na ile rozumni naprawdę jesteśmy. Osobiście uważam, że mamy wszelkie narzędzia, technologie i rozwiązania pozwalające na odejście od paliw kopalnych, z dalszym zapewnieniem dobrego poziomu życia.
A może powinniśmy postawić na zeroemisyjną i sprawdzoną energię jądrową zamiast inwestycji w odnawialne źródła energii?
Z wykształcenia jestem fizykiem jądrowym i ani nie uważam energetyki jądrowej za panaceum na zmianę klimatu, ani się od niej nie odżegnuję. Uważam, że lepszym wyborem są odnawialne źródła energii (OZE). Gdybyśmy za pomocą atomu chcieli zapewnić energię naszej cywilizacji, to jako że elektrownie jądrowe używają uranu-235, stanowiącego 0,7 proc. uranu w rudzie, paliwa do reaktorów wystarczyłoby na kilkanaście lat. Można przerzucić się np. na inne pierwiastki, ale dzisiaj technologie te nie są wystarczająco rozwinięte.
Czyli jednak nie atom.
Jak zapewnić energię np. zimą, gdy przez pół miesiąca prawie nie świeci i nie wieje? To tu może być miejsce dla atomu. Ale może tu być też miejsce dla wielu innych rozwiązań, np. polegających na zamianie prądu z fotowoltaiki i farm wiatrowych na łatwe w magazynowaniu formy energii, w tym m.in. ciepło czy nośniki chemiczne. Pytanie o źródła energii jest istotne, ale najistotniejsze jest, ile tej energii potrzebujemy. Jak umówimy się u mnie na piwo, to czy się pan zastanawia, ile paliwa zużył pojazd, którym do mnie pan dotarł, ile gigadżuli poszło na ogrzanie mojego mieszkania i ile kilowatogodzin zużyła lodówka?
Nie, chcę wygodnie dojechać, w domu ma być ciepło, a piwo ma być chłodne.
Właśnie, nie interesuje nas ilość energii, a usługi energetyczne. Dlatego w strategii redukowania emisji w pierwszej kolejności postawiłbym na efektywność energetyczną, dopiero potem na OZE i atom. Dzisiaj budowanie domów zeroenergetycznych jest jak najbardziej możliwe, jest też ekonomicznie najlepszym wyborem, bo wyższy koszt budowy szybko zwraca się w praktycznie zerowych rachunkach za ogrzewanie. Dlaczego nie promować takiego budownictwa? Oznacza ono nie tylko istotne ograniczenie emisji, ale też znacznie niższe rachunki za media, likwidację ubóstwa energetycznego i smogu. Nikt nie będzie już palił w piecu starymi kaloszami. Zeroemisyjne budownictwo oferuje klimatyzację, pełną automatykę, powietrze o dobrej wilgotności i niskim stężeniu CO2, no i nie trzeba biegać z wiadrem węgla do piwnicy. Mówimy tu nie tylko o nowych budynkach, ale też o porządnej termomodernizacji budynków istniejących. Niemiecki plan transformacji energetycznej Energiewende zakłada redukcję zużycia energii w domach do 20 proc. względem poziomu z 2008 r. Dlaczego mamy być gorsi?
Bo nas na to nie stać.
Moja babcia mówiła, że nie stać nas na najtańsze. To nie wydatek, ale inwestycja. Zresztą inwestycje w energooszczędne technologie nie są już domeną bogaczy, bo potaniały. Budownictwo to jedna rzecz. Kolejna to transport. W miastach jest zbyt dużo aut, a przecież można projektować je tak, by ludzie wygodniej poruszali się w nich transportem publicznym czy rowerem. Jak w Kopenhadze czy Wiedniu. Tam liczba samochodów na 1 tys. mieszkańców jest z grubsza trzykrotnie mniejsza niż w Warszawie. Wraz ze spadkiem ruchu samochodowego pozbywamy się hałasu, korków, smogu, wypadków. Miasta ograniczające ruch aut zajmują najwyższe pozycje w rankingach jakości życia. To, zdaje się, coś wartego naśladowania. Chyba że podoba nam się planowanie przestrzeni w stylu warszawskiego pl. Konstytucji albo pl. Teatralnego, o których mówi się „parking Konstytucji” czy „parking Teatralny”. Rozwiązania transportowe należy uzupełnić efektywnymi rozwiązaniami w skali kraju. Niestety myśmy polikwidowali połączenia kolejowe na potęgę, szczególnie lokalne. W Czechach każde większe miasto ma stację kolejową, w Polsce nawet blisko stutysięczne Jastrzębie-Zdrój nie ma. Kolejna rzecz to zmiana przyzwyczajeń konsumenckich, np. ograniczenie nadmiernej konsumpcji mięsa.
Z powodów klimatycznych mamy stać się weganami?
Produkcja mięsa odpowiedzialna jest za kilkanaście procent emisji gazów cieplarnianych, nie tylko dwutlenku węgla, ale też metanu i podtlenku azotu. To też zajęcie ponad 60 proc. ziem rolnych, nie tylko pod hodowlę, ale też pod uprawy, to masowe wylesianie, monokultury roślinne, pestycydy, erozja gleb, olbrzymie zużycie wody. Jemy po prostu za dużo mięsa z punktu widzenia naszego zdrowia. Światowa Organizacja Zdrowia zaleca co najwyżej pół kilograma mięsa na osobę tygodniowo. Większa ilość to zwiększone ryzyko nadciśnienia, osteoporozy, raka i innych schorzeń. Polacy jedzą półtora kilograma mięsa na osobę tygodniowo.
Pan nie je mięsa?
Bardzo rzadko.
To jak przekonałby pan resztę, by poszli w pańskie ślady? Czy może zaleca pan wprowadzanie racjonowania?
Jeśli naszymi działaniami przerzucamy na innych jakieś koszty, w tym przypadku są to wymienione wcześniej m.in. zmiany klimatyczne czy wylesianie, powinniśmy je kompensować zgodnie z zasadą „szkodzący płaci”. Lubisz burgery? Weź na siebie związane z tym wyborem koszty środowiskowe.
Pewien szwedzki naukowiec sugeruje, że zamiast hodować kurczaki – aby walczyć z globalnym ociepleniem – powinniśmy jeść ciała zmarłych. Nawołuje do odrzucenia tabu, które nas przed tym powstrzymuje.
Dziwny pomysł, nie tylko ze względów etycznych, bo też – mówiąc z perspektywy naukowej – liczby się tu nie spinają: „ludzina” jest skrajnie mało efektywna energetycznie. Ale nie wchodźmy w dygresje. Zanieczyszczanie powinno wiązać się z kosztami. To jest filozofia, którą świat powinien był przyjąć już wiele lat temu. Gdyby ustalono jasny plan wzrostu kosztów emisji CO2, to rynek sam by się przerzucił na bezemisyjne technologie.
Ma pan na myśli progresywny wzrost podatków od emisji?
To jedno z rozwiązań. Polityka klimatyczna powinna być systemem bodźców oraz regulacji. Nie ma powodu, dla którego dziś normy budowlane miałyby pozwalać na stawianie czegoś w standardzie gorszym od budynków bardzo efektywnych energetycznie. Można też wprowadzać zachęty, np. ulgi podatkowe dla fotowoltaiki, różnicować opodatkowanie urządzeń o różnej efektywności energetycznej, od odkurzaczy przez lodówki po samochody. Regulacje powinny stymulować zmiany, np. wprowadzając dynamiczne taryfy prądu. I rzecz jasna trzeba edukować – polityków, samorządowców, biznes oraz, cóż, dziennikarzy, że odejście od brudnej energii nie oznacza powrotu do średniowiecza.
Nie obawia się pan, że zielona transformacja będzie oznaczała stagnację? Mam nadzieję, że nie zapisałby się pan do klubu zero growth, zwolenników teorii, że aby ratować Ziemię, trzeba ograniczyć wzrost PKB do proc.
Zerowy wzrost PKB nie oznacza gospodarki o rozmiarze zero, lecz jej stabilizację na pewnym poziomie. Odróżnijmy też wzrost gospodarczy od rozwoju społecznego, bo jedno nie zawsze idzie w parze z drugim. Naszym cywilizacyjnym priorytetem powinien być rozwój i wzrost jakości życia, a nie wzrost sumy transakcji w gospodarce. Funkcjonujemy na planecie, z której możemy w stabilny sposób czerpać zasoby i emitować zanieczyszczenia w tempie dostosowanym do jej regeneracji. Obecnie to tempo przekraczamy, co widać w zmianie klimatu będącej rezultatem dużo szybszego wydalania dwutlenku węgla do środowiska, niż może on zostać zaabsorbowany i usunięty. Jeśli będziemy mieć rozwiązania będące np. o połowę mniej obciążające dla środowiska na jednostkę PKB, to i tak możemy mieć wzrost PKB. Oparcie gospodarki na OZE i efektywności nie tylko pozwoli docelowo na funkcjonowanie większej gospodarki, lecz także w perspektywie czasowej obecnie żyjących ludzi poprzez szeroko zakrojony program inwestycji da impuls do koniunktury gospodarczej.
Częściej jednak mówi się o kosztach.
To utrzymanie dzisiejszego status quo generuje koszty. Przykładem jest górnictwo. Dopłacamy do polskich kopalń ok. 10 mld zł rocznie, a one są coraz mniej zdolne konkurować z zakładami z Kazachstanu, w których górnik za o połowę mniejsze wynagrodzenie wydobędzie dziesięciokrotnie więcej węgla. Same zaś kopalnie generują olbrzymie koszty zewnętrzne w lokalnych społecznościach Śląska. Zaburzone stosunki wodne, uszkodzona infrastruktura, smog, ponure krajobrazy. Zdrowotne skutki smogu to w skali kraju koszty ok. 100 mld zł rocznie. Do tego co roku wydajemy po kilkadziesiąt miliardów złotych na import gazu i ropy, utrzymujemy przestarzałe i nieefektywne bloki energetyczne, ponosimy koszty korków w dużych miastach, wypadków. Czy to rozsądne? Z punktu widzenia związkowców górniczych czy polityków, którzy w spółkach energetycznych widzą miejsca w radach nadzorczych, tak, ale nie z punktu widzenia wspólnego dobra Polaków.
Wielu polityków przekonuje, że nawet gdybyśmy w Polsce czy nawet w całej Europie ścięli emisje CO2 do zera, trendów klimatycznych by to nie zmieniło, gdyż cały świat także musiałby to zrobić. Po co wychodzić przed szereg?
Oglądanie się na innych do niczego nie prowadzi. Chińczycy mówią: Zachód wzbogacił się dzięki emisji CO2, niech on ją ogranicza. Zachód: to Chiny trują, to one muszą coś zrobić. Tymczasem każdy powinien się zająć sobą i zrobić to, co w jego mocy. W naszym interesie jest zmiana status quo, a należy ją zaplanować tak, by odbyła się z maksymalną korzyścią dla polskiego rynku pracy i rozwoju polskich innowacyjnych technologii.
Bjørn Lomborg, duński ekonomista środowiska, twierdzi – na przekór pańskim tezom – że zamiast walczyć ze zmianami klimatu, powinniśmy inwestować pieniądze w dostosowanie się do nich.
Zmiana klimatu zaszła tak daleko, że adaptacja do niej stała się konieczna. Jednak jeśli nie ograniczymy wzrostu globalnych temperatur, będzie coraz kosztowniejsza, aż wreszcie stopniowo stanie się technicznie niemożliwa. Lomborg proponuje np., by wzorem Holandii otoczyć zagrożone zalaniem wyspy wałami. Więc gdy poziom oceanu wzrośnie o 10 metrów, mamy otoczyć je 10-metrowymi wałami? Kolejna rzecz to migracje. Jeśli zmiany klimatu pójdą za daleko, jak poradzimy sobie z setkami milionów ludzi, którzy przybędą z Afryki i Bliskiego Wschodu? W przeszłości, gdy Ziemia przechodziła przez epizody termiczne spowodowane wulkaniczną emisją CO2, ginęło nawet ponad 90 proc. wszystkich zamieszkujących Ziemię gatunków. Do podobnego zdarzenia mogą doprowadzić emisje gazów cieplarnianych powodowane przez ludzi. Strategia Lomborga doprowadziłaby nas na krawędź przepaści, i jeszcze krok dalej. Trzeba zarówno ograniczyć zmianę klimatu, jak i dostosowywać się do niej.
Jak dostosowywać powinni się do niej Polacy?
Zadbać o zasoby wodne. Gdy byłem młodym człowiekiem, susza w Polsce zdarzała się co jakieś pięć lat. Od 2013 r. mamy ją co roku. Temperatury w ostatnich 100 latach wzrosły w naszym rejonie Europy o ok. 2 stopnie Celsjusza, co oznacza, że na Mazowszu mamy klimat Niziny Węgierskiej. Wyższe temperatury to wyższe parowanie, zmiana bilansu wolnego i wysychanie otoczenia. Chrońmy mokradła, przestańmy meliorować wszystko, co się da.
Rozmawiamy w Muzeum Polin. Zwolennicy walki z globalnym ociepleniem nazywają tych, co w nie nie wierzą, albo tych, co nie wierzą we wpływ człowieka na ziemskie temperatury, negacjonistami – tak samo jak określa się osoby, które negują Holocaust. To jest właściwy sposób na dyskusję publiczną?
Nie ma w tym przesady. Negowanie wpływu człowieka na klimat dotyczy tego, co zdarzy się w przyszłości naszych dzieci, dla których nasz zły wybór oznaczałby katastrofę, w której liczba ofiar może przyćmić nawet tragedię Holocaustu.
Poziom konsensu naukowego co do tego jest naprawdę tak wysoki?
Nie ma żadnej znaczącej instytucji naukowej, która nie zgadzałaby się z tym, że klimat naszej planety się ociepla, jest to wynik emitowania przez nas gazów cieplarnianych, głównie CO2 i grozi to bardzo poważnymi konsekwencjami. Przeanalizowano też prace „sceptyków klimatycznych” i okazało się, że wszystkie zawierały elementarne błędy. Prawa fizyki i pomiary nie pozostawiają wątpliwości. Badania pokazują istnienie nierównowagi bilansu energetycznego – więcej energii na Ziemi zostaje, niż z niej ucieka. Jeśli ktoś mówi, że nie zna badań dowodzących, że to emitowane przez nas gazy cieplarniane powodują ocieplenie klimatu, to znaczy tyle, że to on nie zna badań – bo te są.
Marcin Popkiewicz był jednym z panelistów na konferencji „Bunt i gniew w (nie)odpowiedzialnym biznesie”, która odbyła się na początku listopada w trakcie VII Konferencji Nienieodpowiedzialni