Rząd pokazał, jak wyobraża sobie rozszerzoną odpowiedzialność producentów i co zamierza zrobić, by recykling stał się opłacalny. Zmiany są duże, ale nie rozsadzą obecnego systemu.
DGP
Jak naprawić kulejący recykling i zatamować falę podwyżek opłat? Głębiej sięgnąć do kieszeni firm, a pieniądze przekazać m.in. gminom, których mieszkańcy rzetelnie segregują odpady. Tak, w dużym uproszczeniu, można opisać mechanizm rozszerzonej odpowiedzialności producenta. W poniedziałek resort środowiska zaczął zamknięte dla mediów konsultacje o kształcie nowego systemu. DGP dotarł do szczegółów tej koncepcji. Zakłada ona rozdzielenie pieniędzy na dwa strumienie. Jeden trafiłby do organizacji odzysku, jak obecnie. Z tą różnicą, że odpowiadałyby one za recykling odpadów m.in. z handlu.
Drugi wpłynąłby zaś do Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska, a potem do gmin. Powołana zostałaby też nowa instytucja, roboczo nazywana regulatorem, która miałaby ustalać wysokość stawek dla przemysłu i nadzorować efektywność działania systemu.
Mimo sceptycyzmu branży, która nie dawała wiary zapewnieniom, że resort środowiska rozpocznie poważną debatę o przyszłości systemu recyklingu i rozszerzonej odpowiedzialności producentów (ROP) przed wyborami, ministerstwo dotrzymało słowa. W poniedziałek, na zamkniętym dla mediów spotkaniu w siedzibie resortu, przedstawiono pierwszą koncepcję, jak mógłby wyglądać nowy podział obowiązków między wszystkimi graczami na rynku. W skrócie: samorządy, które poważnie biorą się za segregację odpadów, będą mogły liczyć na zastrzyk pieniędzy od koncernów wprowadzających opakowania na rynek. DGP dotarł do szczegółów najnowszej koncepcji rządu.

Kontrowersyjna reforma

Obawy branży wynikały z prostej kalkulacji: czekająca nas rewolucja w zasadach, na jakich finansujemy recykling i selektywną zbiórkę, to temat nie tylko trudny, ale i kontrowersyjny. Pełne wdrożenie unijnych regulacji dotyczących rozszerzonej odpowiedzialności będzie się bowiem wiązało z dużo większymi niż obecnie obciążeniami dla koncernów, które zalewają rynek milionami ton opakowań z tworzyw sztucznych.
Tajemnicą poliszynela jest, że sami przedstawiciele resortu są świadomi, po jak cienkim lodzie stąpają. Z jednej strony w wielu samorządach kwestie, by zreformować system i wymusić na biznesie większą niż do tej pory partycypację w kosztach przetwarzania odpadów, jest podnoszona coraz głośniej. Zwłaszcza gdy koszty systemu rosną i trzeba głębiej sięgać do kieszeni mieszkańców. Z drugiej, zbyt ostre dokręcenie śruby koncernom może doprowadzić do rozkręcenia przedwyborczej histerii o wprowadzaniu przez rząd nowego „ekopodatku”, po którym ceny żywności wzrosną jeszcze bardziej niż do tej pory.
W tej sytuacji resort przedstawił propozycję, która w dużym stopniu zachowuje dotychczasowy porządek i nie poskutkuje bankructwem części branży. A do tego mogłoby dojść, gdyby rząd zdecydował się pójść drogą Węgier, które ucięły spory, kto i komu ma przekazywać dodatkowe środki na recykling, zwyczajnie wchłaniając je do budżetu i później rozdysponowując odgórnie. To z kolei sprawiło, że niepotrzebne stały się organizacje odzysku opakowań, czyli podmioty, które dziś – jako pośrednicy – wykonują obowiązki rozliczeń i recyklingu za wprowadzających produkty w opakowaniach.

Nowy podział

W propozycji przedstawionej przez resort taki scenariusz się nie ziści. Ministerstwo proponuje bowiem, by pieniądze wpłacane przez wprowadzających produkty w opakowaniach, czyli w praktyce wszystkie większe koncerny i korporacje, były dzielone na dwa strumienie. Pierwszy trafiłby do organizacji odzysku opakowań, tak jak obecnie, co czyniłoby ich biznes dalej opłacalnym. Z tych środków finansowane byłyby dwa podstawowe zadania: zbieranie odpadów w ramach systemu kaucyjnego, który działałby np. w placówkach handlowych, oraz przetwarzanie odpadów.
Druga część finansów od przemysłu zasiliłaby zaś gminy, które dostałyby długo wyczekiwany zastrzyk gotówki na zbiórkę opakowań objętych systemem kaucyjnym. W tym przypadku pośrednikiem byłby jednak Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. I to fundusz rozdzielałby otrzymywane wpłaty dalej między gminy i nowo powołaną instytucję, która pełniłaby funkcję regulatora. Jego zadaniem byłoby ustalanie stawek, które płaciłyby koncerny, a dokładnie jaki procent z uiszczanej przez nich opłaty trafiałby do organizacji odzysku, a jaki do NFOŚiGW.
Rządzący podkreślają, że system będzie tak skonstruowany, by finansowany był z niego tylko recykling, a nie składowanie lub spalanie odpadów. Chodzi o to, by stworzyć zachęty fiskalne dla mieszkańców i gmin, by poprawili skuteczność selektywnej zbiórki, która obecnie kuleje. W takim systemie samorządom zależałoby na poprawie segregacji, bo wtedy – zależnie od wyniku – dostałaby część zwrotu pieniędzy w ramach ROP. Bezpośrednie korzyści z tego odczuliby też mieszkańcy, bo ich comiesięczne opłaty powinny zmaleć, zależnie od tego, jak dobrze będą segregować.

Bez prewencji?

Eksperci niepokoją się, że rozwiązanie to może być zbyt idealistyczne, jeżeli jednym z fundamentów nowego systemu nie będzie premiowanie działań prewencyjnych, czyli przeciwdziałania powstawaniu odpadów, i ekoprojektowanie. A takich pomysłów – jak mówią nasi rozmówcy – zabrakło. Może się bowiem zdarzyć, że odpady, mimo że dobrze posegregowane, dalej będą nieopłacalne w przetwarzaniu, a wtedy gmina na pełną kwotę z tytułu ROP nie będzie mogła liczyć.
Mając to na uwadze, grupa recyklerów zgłosiła w trakcie konstultacji postulat, by stworzyć listę produktów, których nie da się dziś przetworzyć, i wykluczyć je z rynku lub ustanowić tak wysokie opłaty dla producentów, by nie opłacało się im wprowadzać takich opakowań na rynek. Na celowniku znalazłyby się m.in. tworzywa sztuczne złożone z kilku warstw plastiku, których nie da się od siebie oddzielić i poddać recyklingowi.
Wiceminister środowiska Sławomir Mazurek już zapowiadał, że resort – przy okazji wprowadzania ROP – będzie chciał też wymusić na producentach, by wprowadzane na rynek opakowania, szczególnie z tworzyw sztucznych, zawierało min. 30 proc. materiałów pochodzących z recyklingu. Z naszych informacji wynika ponadto, że resort – podkreślając wagę ekoprojektowania – nie będzie jednak chciał wychylać się poza dyrektywę o jednorazowych plastikach (dyrektywa SUP, od single-use plastics – red.). Zwłaszcza że wymogi, którym będzie musiał wkrótce sprostać przemysł, i tak robią się coraz bardziej wyśrubowane.
Unijne prawodawstwo przewiduje bowiem, że od 2025 r. wszystkie butelki PET będą musiały być wykonane w co najmniej 25 proc. z surowca wtórnego, a od 2030 r. wszystkie butelki plastikowe (niezależnie od rodzaju tworzywa) – w 30 proc. Dyrektywa przewiduje też, że do końca 2025 r. poziom zbiórki i recyklingu opakowań plastikowych po napojach ma wynieść 77 proc., a do 2029 r. – 90 proc.

Rewolucja na horyzoncie

Wciąż więcej jest jednak pytań niż odpowiedzi. Ministerstwo podało m.in., że będzie chciało wdrożyć w Polsce system kaucyjny, ale już nie zdefiniowało, jakie opakowania będzie on obejmował.
– To wstępny kierunek, który będzie wymagał jeszcze dyskusji – podkreślają rządzący. I zapowiadają, że podobnych spotkań i konsutlacji będzie w nadchodzących miesiącach więcej. Czasu na wdrożenie ROP jest mało, bo stosowne przepisy muszą zostać uchwalone w przyszłym roku i zacząć obowiązywać najpóźniej w 2023 r.
Zdaniem ekspertów, którzy uczestniczyli w pierwszym spotkaniu, pewne jest jednak, że konkretnych projektów zmian legislacyjnych – biorąc pod uwagę ogólność przedstawionych koncepcji ministerstwa – w tej kadencji Sejmu nie ma się co spodziewać.