Dwa miesiące temu w tragikomedii mojego życia miała miejsce taka oto scena.
/>
– Myślisz o drugim dziecku? – zapytałam znajomą, podczas gdy obok w dmuchanym baseniku jej dziecko okładało moje gumową kaczką.
– Nie, oczywiście, że nie – odpowiedziała.
– Jak to? – zapytałam, bo chociaż świetnie rozumiem, że ktoś może nie chcieć drugiego dziecka, to nie rozumiem, dlaczego miałoby to być tak oczywiste.
– Globalne ocieplenie – ona na to.
– No tak – kiwnęłam głową ze zrozumieniem. – Czasem trudno sobie wyobrazić, jak będzie wyglądał ich świat, aż się człowiek niekiedy czuje winny, że ich na to skazuje.
– Nie, nie o to mi chodzi, bynajmniej – odrzekła ona z oburzeniem. – Po prostu ślad węglowy dziecka jest ogromny i nie chcę się jeszcze bardziej dokładać do ekologicznej zagłady. Dlatego nie chcę drugiego dziecka; to pierwsze to i tak z mojej strony wystarczające zło.
Wyobrażony przeze mnie chór prawicowych publicystów w togach na takie dictum nie wytrzymał, wzniósł ku niebu stylizowane na grecko gumowe kaczki i zawodząc „Lewackie szaleństwo, aaa!”, dostał grupowej apopleksji. Ja zaś od tego czasu zastanawiam się nad rzeczą następującą: czy można jednocześnie: 1) uważać, że zmiana klimatu jest realna i antropogeniczna, 2) zakładać, że złem jest pruć przez życie, zostawiając za sobą węglowy kilwater i 3) mimo to uważać, że posiadanie dzieci, nawet w liczbie >1, jest OK.
Wielu ludzi uważa, że nie da się uznać wszystkich tych tez za prawdziwe. Na przykład Miley Cyrus, młoda amerykańska piosenkarka pop, która w wywiadzie dla „Elle” powiedziała niedawno, że „my, millennialsi, nie chcemy się rozmnażać, bo wiemy, że Ziemia może tego nie wytrzymać”. Jej przekonania zapewne mają swoje źródło w wyliczeniach, które pod postacią mema zrobiły swego czasu karierę na mediach społecznościowych, a pochodzą z badań szwedzkiego Uniwersytetu w Lund. Według naukowców z północy jedno dziecko w USA to 58,6 tony szkodliwych emisji rocznie, a rodzina, która rezygnuje z kolejnego potomka, tak się przyczynia do dobra środowiska, jak 684 nastolatków, którzy zobowiązaliby się do końca życia obsesyjnie dbać o recykling. Są różne aktywności, które pompują w atmosferę CO2, np. latanie czy jedzenie wołowiny, ale nic – twierdzą szwedzcy naukowcy – nie przebija prokreacji.
Te wyliczenia mają niespodziewanie silny wpływ na nastroje młodych ludzi, wśród których ekologiczny antynatalizm staje się coraz bardziej popularny. Istnieją już promujące go organizacje, jak brytyjska Population Matters; zmienia się język mówienia o bezdzietności (po angielsku mówiło się child-less, czyli pozbawieni dziecka; teraz częściej mówi się child-free, czyli od dzieci wolni). Rośnie procent ludzi deklarujących, jak moja znajoma, że dzieci chcą mieć mniej albo nie mieć wcale. Odbiór społeczny tego fenomenu jest, zwłaszcza u zachodniej lewicy, niezwykle pozytywny. Moja szwagierka z południowej Karoliny zapytana kiedyś o swojego kolegę powiedziała mi: „Cudowny, wspaniały człowiek. Wiesz, to taki facet, który z powodu zmian klimatycznych zrobił sobie wazektomię”.
Prawdą jest to, że dzieci zatruwają powietrze; nie tylko wypełniając pieluchy, lecz także zostawiając za sobą dwutlenek węgla. Gdyby mój chór prawicowych publicystów podniósł się jakoś po ataku apopleksji, to zacząłby pewnie zawodzić jedną z następujących pieśni: „Globalne ocieplenie jako mit służący korporacjom fotowoltaicznym”, „A w Afryce i tak mają więcej dzieci, więc co wy na to?”, „Czemu to Zachód zawsze musi, kiedy inni mają gdzieś i plują dziećmi jak okruchami po suchej bułce?”, „Prokreacja prawem człowieka, bo geny trzeba przekazać, takie nasze biologiczne przeznaczenie”, „Bóg kocha dzieci, kazał zaludniać ziemię”, „Po drugim pokoleniu to choćby i radioaktywny potop” itp.
Ja jednak nie bardzo chcę słuchać chórów, wolę trochę pomyśleć. I dziś myślę tak: nic nas nie zbawi od zła w posiadaniu dzieci, zwłaszcza jeżeli patrzymy na świat z lotu ptaka, z perspektywy utylitarnej. Tak jest, że konsekwencje prokreacji są nie najlepsze – i już. Ktoś chce dziecko wychować, zawsze ma do dyspozycji adopcję.
Ale trudno nam zawsze tak patrzeć na świat. Jesteśmy beznadziejnie zamknięci w samym środku swoich żyć, na dobre i na złe. I tutaj, w środku ludzkiego życia, mamy nieco inną moralną perspektywę – niektóre rzeczy to życie dopełniają, sprawiają, że jest ono lepsze. Inne je zubożają, sprawiają, że staje się o wiele mniej warte, a my się przez nie nie rozwijamy, nie doskonalimy, nie doświadczamy tych wielkich i ważnych rzeczy, które są nam jako ludziom dostępne. I tu, ze środka, trudno zobaczyć to, co dla wielu z nas jest najważniejszym doświadczeniem, wyłącznie jako rachunek węglowych zysków i strat.
Jest w odmowie posiadania dziecka lub dzieci jakaś wielkość i jakieś altruistyczne dobro. Ale niekiedy bywa też jakaś nieprzyjemnie radykalna autonegacja, a czasem i autoagresja właściwa tej części lewicy, która kocha ludzkość, ale nie za bardzo lubi człowieka. Nie mogę bowiem umknąć przed myślą, że ten, kto naprawdę uważa dziecko za klimatyczną zbrodnię, powinien sobie zgodnie z tą tezą szybko strzelić w potylicę, bo sam też rocznie emituje do atmosfery ni mniej, ni więcej tylko 58,6 tony CO2.
Rzecz jest, powiedzmy sobie, mocno skomplikowana. Wszystko, co robimy, ma w sobie okruchy zła i okruchy dobra. Dzieci są złym wyborem, bo klimat to rzecz ważna, jeśli nawet nie najważniejsza. Ale są też wyborem najlepszym, bo czynią nas nieco innymi ludźmi, także takimi, którym leży na sercu los planety (wiem, że niektórzy osiągają doskonałość moralną bez pomocy dzieci, z autopsji jednak wiem, że innym owe dzieci się przydają do lepszego zrozumienia ważnych spraw).
Z czysto ludzkiego punktu widzenia być może lepiej nalegać na ograniczanie lotów, wołowiny i w ogóle konsumpcji. A jeszcze lepiej nalegać na zmiany systemowe, bo mimo tego, co wciska nam neoliberalna propaganda, losy planety nie spoczywają wcale na naszych indywidualnych barkach, lecz na barkach tych, którzy projektują strukturę podatkową, kształtują politykę ekologiczną i śmierdzącymi kontenerowcami importują z dalekich krajów plastikowy śmietnik. A dzieci? Dajcie nam je mieć, przynajmniej jedno, przynajmniej dwa, bo statystyczny człowiek dzieci kocha, dzieci potrzebuje i w dzieciach znajduje jakąś część życiowego sensu. Tak uważam dziś. Ale moralne rozumowanie to proces, a jestem dopiero na początku.
Wszystko, co robimy, ma w sobie okruchy zła i okruchy dobra. Dzieci są złym wyborem, bo klimat to rzecz ważna, jeśli nawet nie najważniejsza. Ale są też wyborem najlepszym, bo czynią nas nieco innymi ludźmi, także takimi, którym leży na sercu los planety