Małe, lekkie i w pojedynkę niewiele znaczą. Ich siła tkwi w ilości.
Martynka, która choruje na rdzeniowy zanik mięśni i nie chodzi samodzielnie, potrzebowała ich ponad 5 milionów. Bartek, cierpiący na nieuleczalną dystrofię mięśniową Duchenne’a, prawie 4,5 miliona. Obliczenia mogą być niezbyt precyzyjne, bo ich wynik zależy od cen skupu. A te ostatnio mocno się wahają. Ale w przybliżeniu wygląda to tak: elektryczny wózek dla Martynki kosztował prawie 12,5 tys. zł. Zakładając, że 425 plastikowych zakrętek waży kilogram, a za każdy kilogram można dostać złotówkę, aby go kupić, trzeba było zebrać dokładnie 5 312 500 zakrętek. Na nieco tańszy wózek dla Bartka wystarczyło ich 4 250 000.
Martynka dostała wózek w 2013 r., a Bartek dwa lata temu. Jego mama podziękowała wszystkim, którzy zbierali zakrętki. Bo w pojedynkę zebrać takiej ilości się nie da. W przypadku zbierających, ich siła – jak w zakrętkach – też tkwi w ilości.
Zakręcony początek
Podobno akcja zaczęła się na Uniwersytecie Rolniczym w Krakowie. Był rok 2006. Studenci Wydziału Ekonomiczo-Rolniczego podejmują decyzję, by pomagać chorym dzieciom. A jako że są studentami ochrony środowiska, od początku zakładają, że będą to robić, zbierając surowce wtórne. W ten sposób osiągną jednocześnie dwa cele: będą pomagali dzieciom i planecie. Muszą tylko odpowiedzieć sobie na pytanie: jakie to mają być surowce?
Makulaturę zbierają wszyscy, więc odpada w przedbiegach. Kusi aluminium, ale to głównie puszki po piwie, a alkohol do działań charytatywnych na rzecz dzieci pasuje jak pięść do nosa. Więc pomysł też przepada. Ktoś rzuca, że może szkło, ale to towar delikatny, trudny do magazynowania, no i łatwo się skaleczyć. W odróżnieniu od plastiku.
Plastik okazuje się bezkonkurencyjny. Po pierwsze, jest wszędzie, po drugie, studentom ochrony środowiska jawi się jako jeden z najgroźniejszych wrogów ziemi. W tej sytuacji walka z nim to podwójna satysfakcja.
Dlaczego zakrętki, a nie butelki? To dla nich też oczywiste: bo są mniejsze i łatwiejsze do magazynowania. Można je gromadzić w domu, szkole, sklepie. Wszędzie. Wystarczy pudło czy kosz. Do worka wchodzi od 10 do 15 kilogramów zakrętek, a butelek, nawet zgniecionych, zaledwie dwa, góra trzy kilogramy. Z punktu widzenia logistyki zakrętka bije butelkę na głowę.
Akcję rozkręcają Kraków i Poznań. Dwa lata później dołączają Warszawa, Wrocław, Bydgoszcz i Katowice. Sześć lat później powstaje krakowska Fundacja Bez Tajemnic. – Do inicjatywy chciało dołączyć wiele osób spoza uczelni. Musiała powstać organizacja, która by im to umożliwiła – tłumaczy Michał Żukrowski, jeden z jej założycieli i koordynator programu „Zakrętki.info – Pomagamy nie tylko przyrodzie”.
Efekt skali
W Fundacji Bez Tajemnic od początku dwie sprawy były bezdyskusyjne. Pierwsza, że nikt za swoją pracę nie bierze ani złotówki – dochody fundacji w całości przekazywane są na potrzeby dzieci, a pieniądze na działalność pochodzą od sponsorów. I druga, że pomaga chorym z niepełnosprawnością ruchową. Przy takim założeniu łatwiej zdefiniować potrzeby – fundacja skupiła się na zakupie wózków inwalidzkich i sprzętu do rehabilitacji.
Nie jest to sprzęt tani. Żeby uzbierać wystarczającą ilość zakrętek, nie wystarczą dobre chęci. Specjalistyczny, przystosowany do indywidualnych potrzeb wózek kosztuje ponad 10 tys. zł. W przeliczeniu na zakrętki to ponad 10 ton. Nikt w pojedynkę tego nie uzbiera. Kilka czy kilkadziesiąt osób też nie da rady. Potrzebny jest efekt skali. Żeby go uzyskać, zbiórkę trzeba dobrze zorganizować. Od tego fundacja ma lokalnych koordynatorów.
W samym Krakowie jest ich ponad tuzin. W kraju drugie tyle. Współpracują z każdym, kto chce organizować zbiórkę – z przedszkolami, szkołami, firmami. Odpowiadają za przyjmowanie i magazynowanie zakrętek. Ponieważ nie dysponują żadnymi funduszami, magazyny urządzają na terenach ogródków działkowych, w wiejskich szopach albo w pomieszczeniach udostępnionych nieodpłatnie przez współpracujących z nimi przedsiębiorców. Kiedy uzbierają tonę, informują o tym fundację. Ta składa ofertę sprawdzonym firmom recyklingowym i przekazuje tej, która przedstawi najkorzystniejszą ofertę. System się sprawdza. W latach 2012–2013 fundacja pomogła 17 chorym. W tym Gabrysi, która urodziła się zdrowa, ale w drugim miesiącu życia stwierdzono u niej obniżone napięcie mięśniowe, a później brak postępów w rozwoju. Badania potwierdziły, że cierpi na rdzeniowy zanik mięśni. Nigdy samodzielnie nie usiadła, nie potrafi sama utrzymać głowy. Jedenaście ton zakrętek pozwoliło na zakup specjalistycznego wózka, który pomaga jej w utrzymaniu prawidłowej pozycji ciała.
W następnych latach udało się zebrać ponad 100 ton zakrętek i pomóc kolejnym 15 chorym.
Zakręcone lata Zuzy
Osiem lat temu na świat przyszła córka Agaty Dębskiej – Zuza. Zuza cierpi na mukowiscydozę, genetyczną, nieuleczalną chorobę. Jej organizm produkuje nadmiar lepkiego, gęstego śluzu, który gromadzi się w płucach. Są dni i noce, kiedy śluzu jest tyle, że Zuza ma kłopoty z oddychaniem. Wtedy pomagają inhalatory, ćwiczenia oddechowe, leki rozcieńczające i specjalistyczny sprzęt, który wywołując drgania w płucach, odrywa śluz i pozwala się go pozbyć. Śluz to też idealne środowisko dla bakterii. Kiedy rozmnożą się w nim, trudno je zwalczyć. Dlatego Zuza łyka leki na odporność, bo jak ognia musi unikać każdej infekcji. Musi też przyjmować kreon. Dzięki niemu Zuza tyje. Bo trzustka chorych na mukowiscydozę nie działa jak u zdrowych, więc ci, którzy nie przyjmują kreonu, nie trawią tłuszczu, białek i skrobi. Szybko zaczynają wyglądać jak chodzące szkielety. Jak mówi mama Zuzy, chorzy na mukowiscydozę nie umierają z jej powodu, tylko z powodu powikłań. Bo to choroba całego organizmu.
Same leki kosztują miesięcznie ok. 2 tys. zł. Do tego dochodzi kosztowna dieta, inhalatory, sprzęt rehabilitacyjny i wyjazdy na rehabilitacyjne turnusy. – Wiem, że dla niektórych ludzi takie wyjazdy to wczasy, ale dla nas to sprawa życia – mówi Agata Dębska. Nigdy nie prosiła nikogo o pieniądze, bo sama jest sceptycznie nastawiona do darowizn. Co innego 1 proc. z podatków. Albo zakrętki. One nic nikogo nie kosztują.
Uczniowie pabianickiego I Liceum Ogólnokształcącego zaczęli zbierać zakrętki w 2010 r. Akcję „Zakręcone miesiące” zorganizował łódzki urząd miasta, a pieniądze ze zbiórki przeznaczone były na specjalny ośrodek szkolno-wychowawczy. Uzbierali wtedy 213 kg. Od następnego roku zbierali już zakrętki dla Zuzy. Przez kolejnych siedem lat uzbierali prawie trzy tony. Nie oni jedyni. W akcję zbierania korków dla Zuzy zaangażowało się około dziesięciu okolicznych szkół. Bez koordynatorów i fundacji. Ale równie skutecznie.
Co parę tygodni pani Agata z mężem wsiadają do starego busa vito i robią objazd. Niektóre szkoły same dzwonią, kiedy uzbierają kilka worków, do innych dzwonią oni. W jednych trzeba się na odbiór zakrętek umówić, do innych mają klucze, by mogli sami je brać. Po objechaniu trzech, czterech placówek bus jest pełny. Mieści się do niego pół tony zakrętek. Czyli od 400 zł do 500 zł, w zależności od ceny skupu. – Nie wiem, ile tych ton w sumie było, ale dla nas to ogromna pomoc. Cieszymy się też z tego, że są dzieciaki, które zbierały w gimnazjum, potem poszły do liceum i dalej zbierają. To bardzo budujące – mówi Agata Dębska.
Bez komercji
Tomasz Podlodowski nawiązał bliższy kontakt z zakrętkami 10 lat temu, gdy urodził mu się syn. Syn chorował, a on sporo czasu spędzał z nim w szpitalach. Na korytarzach nasłuchał się, jak to trudno zdobyć pieniądze na leczenie, zabiegi rehabilitacyjne czy sprzęt, których nie refunduje NFZ. To właśnie na jednym z korytarzy usłyszał, że podobno w Niemczech ludzie zbierają nakrętki, które sprzedają, a pieniądze przeznaczają na leczenie chorych dzieci.
Tomasz podzwonił po znajomych i dowiedział się, że podobną akcję prowadzą studenci Politechniki Szczecińskiej. Wkrótce spotkał jedną z matek, która na własną rękę zbierała zakrętki, by sfinansować rehabilitację chorego dziecka, i szukała firmy, która je od niej odkupi. A ponieważ Tomasz Podlodowski od 1999 r. był właścicielem firmy recyklingowej, bez wahania kupił wszystkie. Tak się zaczęło.
Jak na profesjonalistę przystało, najpierw poznał zakrętki nieco bliżej. Lektura specjalistycznych tekstów i rozmowy z zaprzyjaźnionymi naukowcami zrobiły swoje. Wkrótce wiedział już, że zakrętka zakrętce nierówna. Że zakrętka od słoika z kawą jest zrobiona z innego polimeru niż ta od butelki z wodą mineralną. Fachowo rzecz ujmując, frakcja zbiórkowa (czyli wszystkie zakrętki, które trafiają do recyklingu) dzieli się na siedem rodzajów, w zależności od polimeru, z którego zostały wykonane. Niektóre z nich nie lubią się tak bardzo, że nie można ich mieszać, więc zanim zacznie się je przerabiać na cokolwiek, trzeba je posegregować.
Czasami nie jest to proste, bo np. zakrętka od „Kubusia” zbudowana jest z pięciu rodzajów polimerów, więc zanim trafi do recyklingu, trzeba ją rozebrać na pięć części. Dzięki koledze z Politechniki Krakowskiej, który skonstruował specjalną do tego celu maszynę, Tomasz Podlodowski nie ma z tym problemu. I dlatego z dumą może powiedzieć, że w jego firmie każda zebrana zakrętka skończy swój żywot i zyska nowy – po recyklingu ruszy w świat jako plastikowa donica, malarskie wiadro albo kolorowy granulat, który ktoś przerobi na coś równie pożytecznego.
Przez lata Tomasz Podlodowski wyposażył swoją firmę w najnowocześniejsze urządzenia do sortowania zakrętek, dzięki czemu dziś może je kupować po nieco wyższych cenach. Kiedy zaczynał 10 lat temu, był na rynku jedyny i za kilogram płacił 50 gr. Dziś złotówkę, choć konkurencja przez te lata urosła i nie zawsze jest to konkurencja uczciwa. Pojawiło się mnóstwo firm małych, garażowych – jak je nazywa Podlodowski. Firm, którym wydaje się, że recykling nakrętek to sprawa prosta, choć taka wcale nie jest. Firm nastawionych na szybki zysk, co często kończy się jeszcze szybszą klapą.
Tomasz Podlodowski nie darzy ich szacunkiem. Nie dlatego, że psują rynek. Raczej dlatego, że dla niego w interesie z zakrętkami nie chodzi o zysk, lecz o pomoc innym. Na każdym kroku powtarza, że w Polsce zakrętki kojarzą się z działalnością charytatywną i to ona jest ważniejsza od zysków. Wciąż więc skupuje zakrętki, choć w porównaniu z tym, co było 10 lat temu, interes jest na granicy opłacalności. Ale nie zamierza z niego rezygnować.
Poszukiwanie chętnych
Michał Żukrowski przyznaje, że Fundacja Bez Tajemnic ma ostatnio problem. Ale nie z brakiem zakrętek, bo tych w krakowskim magazynie jest kilka ton i wciąż przybywa.
– Poszukujemy nowych podopiecznych – mówi Żukrowski. – Może to efekt 500+ albo innych świadczeń, ale jesteśmy w sytuacji, że mamy fundusze, a osób kwalifikujących się do pomocy w ramach naszego programu jest coraz mniej.
A może to dlatego, że przez ostatnie kilka lat zakrętki zrobiły oszałamiającą karierę. Zbierają je przedszkolaki, uczniowie, pracownicy. Pudła na zakrętki stoją w sklepach i urzędach. Zbierane są dla chorych dzieci i bezpańskich psów. Z dobroci serca i dla prestiżu, bo to dobrze robi wizerunkowi firmy.
Wśród morza uczciwych trafiają się też oszuści, którzy korzystając z ich sławy, próbują na nich zarobić. Na portalach nietrudno trafić na ogłoszenia „sprzedam zakrętki”.– Są tacy, którzy skupują zakrętki po bardzo niskich cenach, a potem starają się je odsprzedać drożej – mówi Tomasz Podlodowski. – Jeśli uznam, że pieniądze, które za nie zapłacę, nie trafią do dzieci, odmawiam. Od takich ludzi nie kupuję – podkreśla.
/>
Dla plastiku nadszedł trudny czas. Do niedawna Chiny kupowały każdą jego ilość. Dziś mają dość własnych odpadów, więc zakupy za granicą ograniczyły do minimum. W związku z tym firmy recyklingowe też kupują mniej, ceny plastiku spadły, a wraz z nimi atrakcyjność zakrętek. Pojawiły się głosy, że zakręconej akcji grozi smutny koniec.
Włodzimierz Korkosiński z łódzkiej firmy Kormet, do której zakrętki zawozi Agata Dębska, twierdzi, że zapaści nie zauważa. Z roku na rok trafia ich do niego więcej. To samo mówi Tomasz Podlodowski. Wiele więc wskazuje na to, że zakrętki nie straciły magicznej mocy, a pogłoski o śmierci zakręconej akcji są przedwczesne.