Temat konkursów w szkołach wyższych tylko pozornie nie jest związany z prawem. Problem dotyczy bowiem w sposób szczególny stanu nauki prawa w Polsce.
Dziennik Gazeta Prawna
Poza ustawodawstwem i judykaturą istotne znaczenie dla kształtowania prawa ma stanowisko nauki. Inaczej mówiąc, doktryny prawa. Ta z kolei kształtuje się w uniwersytetach. Dlatego dyskutowana szeroko zmiana ustawy o szkolnictwie wyższym może mieć również znaczenie dla jakości prawa.
Stosunek pracy czy zatrudnienie?
Od 1 października 2016 r. przestał obowiązywać przepis, zgodnie z którym zatrudnienie nauczyciela akademickiego w wymiarze przekraczającym połowę etatu na czas określony w uczelni publicznej następuje po przeprowadzeniu otwartego konkursu. Taką regulację zawierał art. 118a ustawy z 27 lipca 2005 r. – Prawo o szkolnictwie wyższym. Obecna zmiana dokonana ustawą z 23 czerwca 2016 r. o zmianie ustawy – Prawo o szkolnictwie wyższym i niektórych innych ustaw (Dz.U. z 2016 r. poz. 1311) polega na tym, że wykreślono zdanie o zatrudnieniu i zastąpiono je sformułowaniem „nawiązanie stosunku pracy”. Na tym tle powstał problem, czy są to sformułowania odnoszące się do takiego samego stanu faktycznego i czy niosą one tożsame czy też inne skutki.
Niektórzy interpretują pojęcie „nawiązanie stosunku pracy” jako odnoszące się tylko do pierwszej umowy o pracę lub pierwszego aktu mianowania. Według innych dokonana zmiana ma tylko charakter pozorny. Trudno jednak zgodzić się z tymi, którzy twierdzą, że żadnej zmiany nie ma. Przy odpowiedzi na pytanie, czy konkursy muszą być przeprowadzane tylko przy pierwszym zatrudnieniu (nawiązaniu stosunku pracy), czy też przy każdym kolejnym na inne stanowiska, przydadzą się zarówno wykładnia: językowa, celowościowa, jak i historyczna.
Nie ma wątpliwości, że zatrudnienie jest pojęciem szerszym niż nawiązanie stosunku pracy, a to ostatnie mieści się w zatrudnieniu. Wykładnia językowa nie powinna więc budzić wątpliwości. Z kolei wykładni celowościowej trzeba dokonywać przez pryzmat celu, jaki przyświecał przepisom i przygotowującemu akt prawny resortowi. Ów cel jest jasny: konkursy tylko przy pierwszym nawiązaniu stosunku pracy. Historycznie w nowelizacji ustawy – Prawo o szkolnictwie wyższym użyto innego terminu niż czyniły to ustawy wcześniejsze i to ma znaczenie przy interpretacji.
Powstaje więc pytanie, czy zmiany w awansowaniu na uczelniach to krok wstecz, jak można było wielokrotnie usłyszeć i wyczytać? Moim zdaniem nie. Świadczy o tym zarówno praktyka związana z konkursami, jak i cała sytuacja związana ze szkolnictwem wyższym.
Warto znać przyszłego pracownika
Gdy chodzi o praktykę konkursów, to najczęściej były one uznawane za fikcję, ale ja nie oceniam jej negatywnie. Nie bardzo rozumiem, dlaczego na stanowiska naukowo-dydaktyczne do określonego zespołu miałaby trafić osoba bliżej nieznana albo znana jedynie z dokumentacji przedstawionej w konkursie. Czy można nazwać fikcją chęć wyboru osoby, którą się zna? I to nie tylko od strony naukowej, lecz również życiowej czy emocjonalnej. Wybór osoby znanej komisji lub szefowi jednostki, nawet jeżeli ma ona np. kilka publikacji mniej niż konkurenci, nie tworzy fikcji. Dlaczego miałbym nie wybrać na stanowisko adiunkta czy profesora osoby, której pracy magisterskiej lub doktorskiej byłem promotorem? Albo recenzentem wydawniczym jej pracy habilitacyjnej?
Wspomniałem o warstwie emocjonalnej, bo osoby zatrudnione na uczelni, prowadząc zajęcia dydaktyczne, mają kontakt ze studentami. To, jakie będą relacje między nimi, nie jest bez znaczenia. Ile jest w pracowniku niezbędnej empatii, aby bez szkody dla studenta prowadzić go przez gąszcz wiedzy? Czy też jest egoistą zapatrzonym w siebie niedostrzegającym drugiego człowieka. Po drugiej stronie biurka czy na auli są również osoby z problemami emocjonalnymi, depresją itp. Abym zatrudnił zupełnie obcą osobę, którą znam jedynie z publikacji, CV itd., musiałbym dysponować dokumentem w postaci badań psychologicznych kandydata. Tego się nie wymaga. A szkoda, bo od kierowców – nie tylko zawodowych, lecz również amatorów, tych prowadzących pojazdy służbowe czy prywatne w celach służbowych – takie badania są już wymagane.
Nasuwa się też kolejne pytanie: o potrzeby zespołu badawczego, który przecież już istnieje. Dlaczego miałbym promować kogoś, kogo nie znam i nie wiem, jak po jego pojawieniu się będzie ów zespół funkcjonował?
A jeśli „swój” jest dobry?
Można by wskazać setki innych argumentów przeciwko konkursom. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Nie chodzi mi o wybór słabszych, tylko o swobodę decyzji o trybie wyboru. W istocie to problem samej uczelni. Jeśli będzie stawiała tylko na miernych, ale swoich, to za to zapłaci. Nie można jednak stawiać sprawy w ten sposób, że jeśli wybieramy reprezentującego określony poziom „swojego”, chcemy z nim współpracować, to musimy twierdzić, że konkursy są fikcją, a powinny być panaceum na wszystko. Rezygnacja z konkursów nie jest krokiem wstecz. Nie możemy też pomijać aspektu społecznego związanego z małą mobilnością polskiego społeczeństwa, w tym polskich naukowców. Do tego, żeby konkursy były sposobem na ruszenie się z miejsca naukowców, trzeba najpierw rozwiązać problemy mieszkaniowe. Przy niskim wynagrodzeniu pracowników naukowych trudno wymagać przeniesienia się ze Szczecina do Rzeszowa lub odwrotnie.
Stawianie za wzór np. rozwiązań niemieckich jest nieporozumieniem. O ile więcej może zaoferować jedna uczelnia od drugiej? Jeżeli już, to osobom po habilitacji, bo te się dla uczelni liczą. Nic też nie dadzą np. zakazy zatrudnienia w ośrodku, w którym miała miejsce habilitacja itd.
O tym, czy przeprowadzać konkurs czy też nie, powinny decydować same jednostki, których zatrudnienie dotyczy. Nawet nie uczelnie, lecz instytuty i katedry. A więc jeżeli jest taka potrzeba, to niech będą konkursy, a jeśli nie, to dajmy sobie spokój.