- Kontrola NIK w Centralnej Komisji Egzaminacyjnej
- Tama, która miała zahamować utratę znaczenia matur, okazuje się dziurawa
- Liczne błędy, mało korekt
- Inne błędy sprawdzających też są ważne
- Odwołania od wyników matur na zlecenie
Pod koniec lipca Najwyższa Izba Kontroli (NIK) opublikowała raport z doraźnej weryfikacji systemu sprawdzania i oceniania egzaminów maturalnych w latach 2021–2024. Ze względu na swój niepokojący wydźwięk wywołał on sporą falę komentarzy.
Kontrola NIK w Centralnej Komisji Egzaminacyjnej
Powodem kontroli przeprowadzonej w Centralnej Komisji Egzaminacyjnej (CKE) oraz Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej (OKE) w Poznaniu były liczne doniesienia prasowe o błędach w ocenianiu prac maturalnych, interwencje rzecznika praw obywatelskich, interpelacje poselskie oraz skargi indywidualne. NIK w toku weryfikacji w znacznym stopniu potwierdziła istnienie problemów dostrzeganych i formułowanych w środowiskach związanych z edukacją już od dawna. Zaskoczeniem okazała się jednak skala problemu. Płynące z niej niebezpieczeństwa łatwiej można dojrzeć z perspektywy historycznej.
Dwadzieścia lat temu ówcześni absolwenci liceów po raz pierwszy przystąpili powszechnie do egzaminu maturalnego („nowej matury”), który zastąpił egzamin dojrzałości („starą maturę”). Zmiana ta była na tyle rewolucyjna, że odkładano ją kilkukrotnie. Była jednak niezbędna, gdyż stara matura miała nieprzystającą do współczesnych potrzeb formę oraz skupiała się głównie na weryfikacji stopnia przyswojenia treści pamięciowych. Poważny problem stanowiła też skala nieprawidłowości, do jakich dochodziło zarówno podczas przeprowadzania samych egzaminów, jak i oceniania prac.
Jeśli wziąć pod uwagę, że cała organizacja matury spoczywała wtedy na szkole, którą ukończył abiturient, oraz na pracujących w niej nauczycielach, łatwo można zrozumieć patogenność tamtego systemu. Ostatecznie skutek mógł być tylko jeden – znaczna inflacja wartości egzaminu dojrzałości. Jeśli do tego dołożyć fakt, że zestawy zadań maturalnych z danego przedmiotu różniły się między województwami, a wyniki wyrażano w zwyczajnej, szkolnej sześciostopniowej skali, jasne staje się, dlaczego uczelnie wolały prowadzić rekrutacje na podstawie własnych egzaminów wstępnych.
Tama, która miała zahamować utratę znaczenia matur, okazuje się dziurawa
Egzamin maturalny, jakkolwiek niepozbawiony wad, wprowadził nową, nieznaną dotąd jakość. Jednakowe arkusze w całym kraju, zaostrzone zasady ich przechowywania, restrykcyjne warunki przeprowadzania egzaminów, obligatoryjna obecność w komisjach nauczycieli „z zewnątrz”, sprawdzanie zanonimizowanych prac przez specjalnie powoływanych i przeszkolonych egzaminatorów – nierzadko pochodzących nawet z innego województwa – wszystko to natychmiast zwiększyło wiarygodność egzaminacyjnych wyników.
I sprawiło, że egzaminy wstępne na studia stanowią dziś prawdziwą rzadkość i ograniczają się właściwie do architektury i kierunków artystycznych. Dzięki nowej formule matury oraz przekazaniu jej organizacji zewnętrznym instytucjom: CKE i lokalnym OKE, udało się skutecznie postawić tamę utracie realnego znaczenia egzaminu dojrzałości.
Dzisiaj tama ta ewidentnie przecieka. I choć rysy są nieliczne, to znaczny napór wody może w końcu zrobić swoje, doprowadzając do katastrofy. Wiarygodność oraz obiektywność wyników egzaminów przeprowadzanych przez komisje egzaminacyjne (z maturą na czele!) przesądza właściwie o sensie ich istnienia. Jeśli CKE nie będzie w stanie obronić swojej wiarygodności, stanie się po prostu zbędna! Ze strony uczelni wyższych już od dłuższego czasu widać pewną nieufność wobec wyników matur. Już podczas prac nad Konstytucją dla Nauki za czasów ministra Gowina, dyskutowana była kwestia przywrócenia możliwości przeprowadzania przez uczelnie egzaminów wstępnych na studia.
Wtedy stanęło na kompromisowym rozwiązaniu, które umożliwia to jedynie w zakresie treści, którymi nie jest objęty egzamin maturalny. W 2022 r. prezes PiS Jarosław Kaczyński postulował zupełne odejście uczelni wyższych od konkursu matur. Rok temu ówczesny minister nauki Dariusz Wieczorek w dyskusjach z przedstawicielami uczelni wyrażał aprobatę dla ewentualnego przywrócenia egzaminów wstępnych, choć raczej na wybrane kierunki. Szczęśliwie do tych zmian nie doszło, stanowiłyby one bowiem tragiczny regres i początek końca systemu egzaminów zewnętrznych.
Liczne błędy, mało korekt
Na czym więc dzisiaj stoimy według raportu NIK? W największej w kraju, poznańskiej OKE w latach 2021–2024 funkcjonował system bieżącego monitorowania jakości oceniania. Sprowadzał się on do ponownego sprawdzania średnio co dziesiątego arkusza maturalnego. Na skutek jego funkcjonowania wykryto błędy w ocenie wymagające zmiany wyniku w mniej więcej co piątej pracy z chemii, angielskiego i geografii oraz w co drugiej z biologii – spośród weryfikowanych ponownie matur pisanych w latach 2022-2024.
Pewna ich część wynikała z błędów technicznych, choć ten aspekt powinien być sprawdzany przez dwóch egzaminatorów. Co istotne, wyniki takiej „autokontroli” nie powodowały zmiany wyniku przekazywanego abiturientowi. Ta miała miejsce jedynie, gdy ów złożył wniosek o weryfikację punktacji. Ponieważ prośby takie dotyczyły jedynie 1 proc. wszystkich prac, wysiłek autokontrolny OKE, choć ideowo słuszny, nie zmniejszył skali niewiarygodności wyników. Jeśli zaś przyjrzeć się losom prac, o których weryfikację maturzyści występowali, to co czwarta taka praca w skali kraju została nieprawidłowo oceniona tak, że konieczna była korekta wyniku. Niektóre błędy były wręcz niewiarygodne: podwyższenie wyniku o ponad 20 punktów dotyczyło 52 prac, w większości z języka polskiego.
Czy błędów w sprawdzanych pracach jest więc dużo, czy mało? Nie wiem. Wiem, że każdy może być przyczyną czyjejś osobistej tragedii. Jestem przy tym przekonany, że skala problemu jest większa, niż wynika to z raportu NIK. Jest to przede wszystkim efekt sprytnego skonstruowania definicji błędu egzaminatora, która stanowi podstawę wydawania decyzji oraz tworzenia statystyk. Jest to bowiem „błąd skutkujący koniecznością korekty wyniku”.
Inne błędy sprawdzających też są ważne
Definicja ta zawęża zbiór wszystkich błędów jedynie do takich, które mają wpływ na końcową punktację zadania. A przecież istnieją przypadki, kiedy błędy sprawdzającego nie wpływają na wynik końcowy. Dla przykładu w maturze rozszerzonej z języka polskiego uczeń może uzyskać 2 punkty za poprawność interpunkcyjną, gdy popełni do 5 błędów, 1 punkt, gdy popełni od 6 do 10, lub nie uzyska punktów wcale, gdy błędów będzie co najmniej 11. Jeśli osoba pierwotnie sprawdzająca pracę znajdzie 8 błędów, zaś egzaminator weryfikujący ją ponownie uzna, że jest ich jednak jedynie 6, to liczba punktów pozostaje bez zmian. Praca była więc błędnie sprawdzona, ale zarówno decyzja, jak i statystyki będą traktowały ją jako sprawdzoną prawidłowo.
Dużo więcej kontrowersji budzi jednak sytuacja, gdy maturzysta podnosi w „odwołaniu” zarzut niesłusznego przypisania mu określonych błędów, które drugi egzaminator uznaje, ale jednocześnie wykazuje nowe błędy, których nie dopatrzył się pierwszy egzaminator. Summa summarum na skutek wzajemnego skasowania się obu typów błędów (na rzecz i na szkodę ucznia) punktacja pozostaje bez zmian. I znów taka sytuacja formalnie kwalifikowana jest jako praca sprawdzona prawidłowo i „pomijana” w statystykach.
Przy takim podejściu naturalne jest pytanie, które nasuwa się niejednemu maturzyście czytającemu odpowiedź egzaminatora weryfikującego przedłożone mu zastrzeżenia, czy aby na pewno nowo znalezione błędy rzeczywiście nimi są. Czy nie są raczej wynajdowane na siłę, aby tylko utrzymać pierwotny wynik.
Odwołania od wyników matur na zlecenie
Liczbę odwołań z pewnością zaniża też sama procedura, która wymusza na abituriencie dokonanie wglądu do pracy w miejscu często znacznie oddalonym od jego miejsca zamieszkania. Szczególnie w przypadku uczniów mających większe trudności w nauce samo przygotowanie wniosku o ponowne sprawdzenie może być wyzwaniem, gdyż wymaga postawienia się w roli egzaminatora i znacznej wiedzy. Nie bez powodu kwitnie więc rynek usług polegających na profesjonalnym pisaniu odwołań na zlecenie. Nie każdego jednak na to stać.
Kopalnią historii upiornych i zarazem w pełni prawdziwych są matury rozszerzone z języka polskiego. Tu elastyczność i uznaniowość jest tak duża, że o uznanie nawet zasadnego „odwołania” jest trudno. Są one bowiem zwykle w całości oddalane głównie metodą wynajdywania nowych błędów, dla zrównoważenia zarzutów podnoszonych przez osobę egzaminowaną.
Tu przytoczę dwie świeże historie uczniów z klasy, której w zeszłym roku byłem wychowawcą. Jeden z nich, który w pracy miał kilka błędów (kilku polonistów egzaminatorów zgodnie to potwierdziło), choć egzaminator znalazł ich 34, po weryfikacji dowiedział się, że jest ich „ponad 18”. Dlaczego tyle? Bo dokładnie tyle było trzeba, aby nie zmieniać wyniku. Inna uczennica w otrzymanej odpowiedzi znalazła wręcz impertynenckie sformułowanie „jeżeli maturzysta ani otoczenie maturzysty nie potrafią pojąć, na czym polega niespójność między zdaniami, to służę przykładem: (...)”.
Skala rozczarowania młodych ludzi nie tylko wynikiem, lecz samym mechanizmem, z jakim się tu zderzają, jest ogromna. Bo okazuje się, że ich relacja z komisją egzaminacyjną przypomina rozprawę w sądzie, gdzie dogmatem jest kontradyktoryjność. Przy czym prokurator jest zarazem sędzią. Jeśli uczeń nie podniesie zarzutu niewłaściwej oceny, jakakolwiek korekta samoistna nie jest możliwa. To absurd, bo wyklucza skuteczność wewnętrznych systemów podnoszenia jakości. W praktyce również dyskryminuje uczniów słabszych i gorzej sytuowanych, którzy zwyczajnie nie potrafią rzetelnie przygotować odwołania albo sięgnąć po czyjąkolwiek profesjonalną pomoc w tym zakresie.
Elektroniczne świadectwa dojrzałości
Pilnie potrzebne są więc zmiany, a powinny być one dwutorowe. Po pierwsze, należy odpowiednimi regulacjami narzucić taką organizację matur, odwołań i rekrutacji na studia, aby korekta wyniku matury na skutek odwołania nie wiązała się z jakimkolwiek uszczerbkiem dla osoby egzaminowanej. Dzisiaj błędnie sprawdzony egzamin zwykle oznacza utratę szansy na dostanie się na najlepsze z planowanych studiów. Decyzja o uwzględnieniu ewentualnych zastrzeżeń zapada bowiem zazwyczaj po zakończeniu pierwszej tury rekrutacji, a bywa, że i po wakacjach.
Topowe kierunki kolejnych tur już nie mają. W grę nie wchodzi również zwykle odwołanie się od decyzji komisji rekrutacyjnej, ono może być bowiem motywowane jedynie naruszeniem warunków prowadzenia samej rekrutacji. Dzisiaj ci, którzy nie dostali się na wymarzone studia w pierwszym (i jedynym) terminie rekrutacji z powodu błędu egzaminatora, słusznie mają pretensje o doznane straty i o brak odpowiedzialności ze strony winnej sytuacji instytucji.
Sprawę mogłoby bardzo ułatwić wprowadzenie elektronicznych świadectw maturalnych, analogicznie do dyplomów ukończenia studiów, doktorskich i habilitacyjnych, jakie od początku przyszłego roku będą już normą na polskich uczelniach. Elektroniczna forma dokumentu jest w stanie nie tylko przyspieszyć proces jego korekty, ale umożliwia też poprawienie go z własnej inicjatywy CKE – np. na skutek inicjowanej wewnętrznie ponownej oceny prac.
A co z oceną merytoryczną prac? Z pewnością problem jest znany MEN, gdyż w 2024 r. wprowadzono na poziomie ustawowym rolę egzaminatora-weryfikatora, czyli egzaminatora ponownego sprawdzania (to nie to samo co ponowna weryfikacja na wniosek maturzysty). Nierozwiązany pozostaje jednak problem tych egzaminów i zadań, które cechują się sporą uznaniowością oceniania. Prym wiedzie tu wspomniana matura rozszerzona z języka polskiego.
Może warto wprowadzić podwójne ocenianie matur?
Prawda jest taka, że należy w ogóle przemyśleć sensowność obecnej formuły tego egzaminu albo wprowadzić podwójne ocenianie prac w systemie analogicznym do tego, zgodnie z którym odbywa się recenzowanie artykułów naukowych. Każda praca powinna być wtedy oceniana przez dwóch niezależnych egzaminatorów, najlepiej z różnych ośrodków. Przy czym powinni oni robić to równocześnie (np. pracując na skanach), nie zaś jeden po drugim. A już na pewno nie powinni mieć wzajemnej wiedzy o swoich rozstrzygnięciach. Jeśli punktacja obu będzie odpowiednio zbieżna, średnie wyniki stawałyby się wynikiem egzaminu.
Przy sporej rozbieżności o wyniku decydowałby egzaminator weryfikujący, czyli superrecenzent. Maturzysta powinien zobaczyć w systemie wszystkie te oceny i wynik końcowy. Taki system raz na zawsze wyeliminowałby sytuację, w której druga instancja nagina się, byleby tylko utrzymać wynik pierwszej. Dziwne przeczucie podpowiada mi jednak, że przynajmniej na początku system taki wygenerowałby znaczny odsetek spektakularnych różnic w ocenie tej samej pracy. ©℗
Sprawa matury rozszerzonej z języka polskiego jest ważna i domaga się reakcji. Coraz częściej słyszę wśród uczniów, że ta konkretna matura rozszerzona to rosyjska ruletka. Jeśli ktokolwiek chce więc mieć pewny wynik i dostać się na dobre studia, lepiej by skupił się na jakimś przedmiocie pokrewnym. To byłby jednak w dalszej perspektywie znaczny cios dla polskiej humanistyki