Od 1 września za sprawą rozporządzenia ministra zdrowia w sprawie grup środków spożywczych przeznaczonych do sprzedaży dzieciom i młodzieży w jednostkach systemu oświaty wchodzą w życie nowe zasady żywieniowe dla uczniów. To spore wyzwanie dla dyrektorów szkół, bo to m.in oni muszą właściwie wdrożyć i stosować zmiany przygotowane z myślą o zdrowiu ich podopiecznych. W przepisach jako zasadniczy cel zachowano ograniczenie cukru, tłuszczu i soli w produktach sprzedawanych w szkolnych sklepikach, ale poszerzono też ofertę o nowe towary. Te jednak nie są w rozporządzeniu wymienione wprost, wskazano tylko ich parametry żywieniowe. Dlatego dyrektorzy powinni zachować czujność i bliżej się zapoznać z przepisami.
Ale zmienione prawo to niejedyny i najważniejszy problem samorządowych placówek oświatowych. Od dawna borykają się one np. z prowadzeniem stołówek i ich niską rentownością. Okazuje się, że biedniejsze samorządy chętnie zamykają szkolną stołówkę na rzecz tańszego cateringu. Prowadzenie jadłodajni po prostu zbyt dużo je kosztuje. Trzeba płacić pensje obsłudze kuchni, a do tego dochodzą jeszcze opłaty za energię, wodę czy wywóz nieczystości. Tymczasem według orzecznictwa sądów administracyjnych opłaty za posiłki wydawane w szkole mogą być ujmowane tylko w zakresie tzw. wsadu do kotła, czyli kosztów zakupu produktów użytych do przygotowania posiłku. Niedopuszczalne jest nie tylko ustalanie marży zapewniającej placówce zarobek, ale nawet refundacja takich kosztów, jak wynagrodzenie pracowników, składki naliczane od ich wynagrodzeń oraz nakłady na utrzymanie kuchni. Wydatków tych nie można przerzucać na korzystających z usług stołówki uczniów, czyli de facto ich rodziców. A ci płacą naprawdę niedużo. Średnio 3,50 zł za obiad, podczas gdy samorząd musi, w zależności od placówki, dopłacić do tego nawet 11 zł,. To nie koniec. Wybór pada i może paść na catering, także dlatego, że część uczniów ocenia szkolne jedzenie jako niesmaczne, nieestetycznie podane, a asortyment serwowanych posiłków uznaje za zbyt ubogi. Dodatkowo przy nowych przepisach żywnościowych przygotowanie wartościowego posiłku niektórym tradycyjnym kuchniom może nastręczać sporych trudności. Szkolne stołówki są nierentowne także dlatego, że niektórzy uczniowie nie stołują się w szkołach, bo po prostu ich na to nie stać, a nie są objęci dofinansowaniem ze strony opieki społecznej.
Te wszystkie kwestie składają się na nieopłacalność wielu placówek i skłaniają włodarzy do decyzji o ich likwidacji. Przepisy tego nie zabraniają, a wręcz wychodzą włodarzom naprzeciw. Obecnie szkoła może zorganizować u siebie stołówkę, ale nie musi. Alternatywą pozostaje tańszy catering zewnętrzny. Ten nie podlega regułom ustawy o systemie oświaty, a jego zasady kreowane są najczęściej na warunkach dyktowanych przez szkołę. Firma cateringowa wybierana jest przez organ prowadzący lub konkretną szkołę w trybie zamówień publicznych. Umowę najczęściej podpisuje dyrektor placówki (nie organ prowadzący), rzadziej rodzice, a o wykonanie oraz przestrzeganie zasad higieny musi się już martwić firma. Gmina może pozbyć się wtedy zbędnego personelu stołówki. Ale czy wilk syty i owca cała? Teoretycznie na takim mechanizmie mogą ucierpieć rodzice, którzy pozostają na łasce i niełasce włodarzy. W przypadku cateringu przepisy nie regulują, kto ma pokryć koszty inne niż wsad do kotła. Jednak, jak wynika z naszej sondy, JST działają wedle wytycznych Naczelnego Sądu Administracyjnego, a sąd orzekł, że w razie braku kuchni w placówce po stronie organu rodzi się obowiązek pokrycia wydatków związanych z przygotowaniem i dowozem posiłków do stołówki. Tym samym w samorządach stosujących catering uczeń najczęściej opłaca wyłącznie wsad do kotła. Resztę wydatków pokrywa samorząd.