Od dwóch dni 15-latkowie mierzą się z testami gimnazjalnymi. W uczniowskich kręgach są one nazywane małą maturą – i nie ma w tym chyba przesady. 340 tys. gimnazjalistów rozwiązuje zadania z historii i wiedzy o społeczeństwie, języka polskiego, matematyki i przedmiotów przyrodniczych, a do tego z języka obcego. Egzaminy mają podsumować ich wiedzę z 9 l at nauki, rozstrzygnąć, kto dostanie się do dobrego liceum czy technikum.
Odkąd dziennikarsko zajmuję się edukacją, nie mogę zrozumieć, dlaczego nasze testy nie mogą rozstrzygnąć innej, z punktu widzenia całego systemu oświatowego ważniejszej kwestii: czy nasi uczniowie z roku na rok wiedzą coraz więcej, czy nie. Średni wynik z testu w jednym roku jest nieporównywalny ze średnimi wynikami w innych latach. To, że w jednym roku średni wynik wyniósł 63 pkt, a w drugim tyko 55, nic nie znaczy. Nasze testy wyglądają jak skomplikowane narzędzia, ale w istocie wiadomo po nich niewiele więcej niż po przygotowanej przez nauczycieli szkolnej klasówce. Upraszczając: mniej więcej tyle, że Janek nie umie wyobrazić sobie prostopadłościanu, a Patrycja już tak. Klasa pani Kowalskiej umie pokazać na mapie Litwę i Czechy, a klasa pana Nowaka już nie. To dane cenne, ale od wielkiego systemu egzaminacyjnego wymagamy więcej.
W poprzednich dwóch kadencjach Sejmu udało się stworzyć dwa statystyczne wskaźniki, które taką większą wiedzę dają: edukacyjną wartość dodaną (EWD), która pozwala zobaczyć, jaką porcję wiedzy uczeń zawdzięcza szkole, oraz porównywalne wyniki egzaminacyjne (PWE), które przynoszą wiedzę, czy poszczególne roczniki umieją więcej. Oba finansowane były z funduszy europejskich. Ponieważ były drogie w utrzymaniu, kiedy euroźródełko przeznaczone na te projekty wyschło, zostały one zakończone. Więc najnowszych wyników nie będzie miał już kto opracować.
Gdybyśmy mieli rzetelne testy lub wykosztowali się na kontynuowanie dwóch wspomnianych tu projektów, już za cztery lata mielibyśmy na przykład precyzyjne dane dotyczące tego, jak sześciolatki obowiązkowo posłane do szkół sobie w nich radzą. Tymczasem PiS reformę odwraca, opierając się na opiniach (i sondażach), a nie faktach.
Na razie wygląda na to, że pani minister system egzaminacyjny raczej będzie zwijać niż poprawiać. W imię oszczędności i komfortu dwunastolatków pod młotek MEN poszedł już sprawdzian szóstoklasisty (ustawa jeszcze nie została przyjęta, ale kto widział choć jedno posiedzenie Sejmu, nie powinien mieć wątpliwości, co się stanie, jeśli decyzja polityczna już zapadła). Na razie nie wiadomo, co z resztą systemu, bo i nie wiadomo, jakie zmiany w edukacji rząd nam szykuje.
Brak danych, których dostarczają nam testy, jest oczywiście wygodny dla polityków, którzy w oświacie mogą robić, co im się podoba, właściwie bez konsekwencji. Mogą wprowadzać lub wyprowadzać sześciolatki ze szkół, skracać lub wydłużać czas obowiązkowej nauki, likwidować gimnazja, wydłużać licea itd. Wiadomo bowiem, że nawet jeśli rzeczywistość zmieni się drastycznie, nie będzie twardych danych, na których można będzie opierać ocenę. Bo przecież międzynarodowemu programowi oceny umiejętności 15-latków PISA zawsze można zarzucić, że nie uwzględnia polskiej specyfiki lub nie mierzy tego, co dla nas jest najważniejsze.
Swoją drogą konia z rzędem temu, kto powie, co najważniejsze jest. Bo odkąd minister Mirosław Handke wyznaczył jako cel podniesienie poziomu wykształcenia najsłabszych uczniów (dzięki testom wiemy już, że został osiągnięty), nikt o żadnych dalekosiężnych celach głośno nie powiedział. A przynajmniej takich, które następnie odważyłby się zmierzyć.