Życie ideałami
Szkolnictwem wyższym jako przedmiotem systematycznej refleksji zaczęłam się zajmować w drugim tygodniu studiów na Międzywydziałowych Indywidualnych Studiach Humanistycznych Uniwersytetu Warszawskiego. Profesor Jerzy Axer, założyciel i dyrektor MISH, zabrał mnie, w efekcie nieistotnych zbiegów okoliczności, na międzynarodową konferencję poświęconą liberalnej edukacji, jako jednocześnie podmiot i przedmiot (czy może raczej: eksponat) refleksji – warszawski MISH był jednym z najważniejszych aktorów ruchu liberalnej edukacji w Europie. Liberalna edukacja, wbrew nazwie we współczesnej wersji wywodząca się raczej z projektów konserwatywnych, to idea szerokiej formacji (w sensie: wychowania) kształcenia ogólnego, w dialogu z wielką tradycją kultury i literatury. Po powrocie już wiedziałam, że będę chciała się zajmować w ramach moich studiów na MISH nie historią Żydów polskich, nie socjologią miasta, nie filozofią polityki (jak planowałam, przychodząc na studia), ale ideą uniwersytetu, jakkolwiek mętnie to brzmiało. Spędziłam kolejne 10 lat, próbując zlokalizować ten temat w ramach dyscyplin i metodologii akademickich – z różnym skutkiem, lądując to u socjologów edukacji, to u pedagogów, to u filozofów polityki, to u ekonomistów. Obudowywałam go problemami badawczymi nieco bardziej uchwytnymi, takimi jak konstrukcja i funkcjonowanie rankingów wyższych uczelni, marka i wartość dyplomu ukończenia studiów, boom i bańka edukacyjna w Polsce. Pamiętam ekscytację mojego pierwszego wyjazdu na doroczną konferencję Consortium of Higher Education Researchers i odkrycie fundamentalnej, założycielskiej dla studiów nad szkolnictwem wyższym pracy Burtona Clarka „The Higher Education System” – że jednak istnieje wspólnota badaczy i konkretna metodologia, w którą mogę się wpisać (od tego czasu minęło już dobrych parę lat i mamy w Polsce kilka ognisk poważnych badań nad szkolnictwem wyższym).
Poza MISH byłam także studentką, a potem członkiem zarządu Collegium Invisibile – jednego z sieci „niewidzialnych kolegiów”, ognisk reformowania uniwersytetów za żelazną kurtyną zakładanych ze środków George’a Sorosa – które oferowało studentom możliwości autentycznej pracy naukowej, jeden na jeden z profesorem, już w czasie studiów. Żyliśmy ideałami liberalnej edukacji, współpracowaliśmy blisko z najpoważniejszymi polskimi profesorami, hamletyzowaliśmy na temat wyboru drogi życiowej i zawodowej (karierę naukową zresztą wybierała ostatecznie tylko mniej więcej połowa studentów Collegium z tamtych czasów). Uniwersytet kochaliśmy, widzieliśmy dla siebie miejsce w uczelnianym i środowiskowym establishmencie w przyszłości. Często formułowaliśmy krytykę uczelni i systemu. Najczęściej dotyczyła tego, co robią inni, nie my.
Mój własny doktorat (poświęcony rankingom uczelni) utknął w miejscu, częściowo z powodu frustracji, że wszyscy wokół mają prawdziwy przedmiot badań, a ja zajmuję się wyłącznie opisywaniem tego, jak inni uprawiają naukę, i że staję się raczej organizatorem szkolnictwa wyższego niż naukowcem.
Wtedy zostałam zaproszona do zespołu Ernst & Young i Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, który na zlecenie Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego przygotowywał projekt „Strategii rozwoju szkolnictwa wyższego do 2020 roku”. To było niezwykle kształcące doświadczenie, mimo że sam projekt wywoływał wiele kontrowersji, i wtedy, i teraz (chociaż w porównaniu z ostatecznie wdrożonymi reformami minister Barbary Kudryckiej był ideowo nieporównanie bardziej radykalny). Z dzisiejszej perspektywy cenię aspiracje naszego zespołu (opisać system szkolnictwa wyższego za pomocą wiarygodnych danych, zaprojektować kompleksowo cały system), natomiast wiem już, że myliliśmy narzędzia z celami (fetyszyzując wskaźniki), cierpieliśmy na dogmatyzm i przedkładaliśmy rozliczalność nad autonomię.
Wskaźniki to nie wszystko
Kiedy piszę te słowa, właśnie odbywa się kolejna wielka debata pod hasłem „Jakie mają być nasze uczelnie i polska nauka”. Powroty tych samych dyskusji i argumentów są częścią krytycznej refleksji uniwersytetu nad samym sobą i w tym sensie świadectwem jego żywotności. Rozróżnić trzeba jednak krytykę z wewnątrz i z zewnątrz – ta druga jest wyrazem wołania o rozliczalność w stosunku do państwa i społeczeństwa. Rozliczanie to następuje w różny sposób w zależności od tego, jak definiujemy funkcję uniwersytetu w państwie. Zarówno historycznie, jak i współcześnie, tych definicji (i retoryk) jest sporo, z różnym rozkładaniem akcentów pomiędzy uprawianiem nauki a nauczaniem – od dbania o „duszę” państwa przez nieskrępowane zajmowanie się poszukiwaniem prawdy po produkowanie wiedzy do formowania obywateli, kształcenia kadr dla państwa i na rynek pracy. Niezależnie od tego, jak ostatecznie rozłożymy akcenty, musimy znaleźć równowagę pomiędzy rozliczalnością a autonomią. Warunkiem akademickiej dobrej roboty jest pewien poziom autonomii, zarówno w samej pracy naukowej, jak i w organizacji i zarządzaniu uczelnią. Państwo zapewnia uniwersytetom tę autonomię w swoim dobrze rozumianym interesie, co jakiś czas jednak sprawdza, czy interes ten rzeczywiście jest zachowany.
W takim razie ocenianie jakości pracy dydaktycznej i naukowej, a przede wszystkim jej efektów, jest konieczne. Co do tego w zasadzie wszyscy, poza najbardziej radykalnymi, uczestnicy debat się zgadzają. Problemy są dwa: jak oceniać i w jaki sposób ocena ma przekładać się na dalsze losy uczelni, jednostek i pracowników. Polityka New Public Management na zawsze pewnie zaszczepiła nam ideę zarządzania publicznego przez wskaźniki, stąd pokusa, żeby każdy sektor państwa, w tym uczelnie, jak najbardziej kompleksowo sparametryzować. Wskaźniki wydają się obiektywne, porównywalne, pozwalają monitorować zmiany. W szkolnictwie wyższym wydają się też rozwiązaniem problemu głębokiego wewnętrznego zróżnicowania – mamy skłonność do myślenia o uniwersytetach i najlepszych uczelniach, podczas gdy na krajobraz polskiego szkolnictwa wyższego składają się uczelnie bardzo dobre i bardzo słabe, duże i małe, publiczne i niepubliczne, takie, w których uprawia się prawdziwą naukę, i takie, które nawet tego nie pozorują. Na ilościowych miarach opiera się dziś ocena uczelni (rankingi), jednostek (ocena parametryczna Komitetu Ewaluacji Jednostek Naukowych, KEJN), pracowników (coraz więcej jednostek ocenia swoich pracowników skomplikowanymi algorytmami uwzględniającymi m.in. indeksy Hirscha ich publikacji). I bardzo dobrze – o ile nie fetyszyzujemy tych narzędzi i pozostają one tylko jedną z metod oceny. Zwłaszcza w wypadku oceny pracowników naukowych i prac naukowych najważniejszą metodą oceny, złotym standardem pozostaje peer review, czyli jak inni specjaliści w tej samej dziedzinie oceniają pracę i dorobek swoich kolegów. Narzędziem peer review jest oczywiście także recenzja, czyli podstawowy środek zapewniania jakości tekstów naukowych. Sławne kompromitacje systemu recenzowania (typu sprawa Sokala – kiedy fizyk Alan Sokal umieścił w recenzowanym Social Text tekst uważany przez siebie za absurdalny, za to operujący żargonem i pojęciami feminizującej krytyki społecznej) od co najmniej dwudziestu lat systematycznie rozpalają do czerwoności środowiska akademickie, ale w dalszym ciągu niczego lepszego nie wymyślono, bo trudno za systematyczną propozycję uznać pomysły stosowania kontroli i oceny społecznej tekstów bez żadnych obwarowań publikowanych w internecie. Odwołując się do wskaźników, trzeba cały czas mieć w pamięci pułapkę: że oceniamy nie to, co istotne, ale to, co łatwo zmierzyć (pamiętajmy klasyczne zdanie z Williama Bruce’a Camerona – niesłusznie przypisywane Einsteinowi: „Nie wszystko, co się daje policzyć, się liczy. Nie wszystko, co się liczy, daje się policzyć”). Także, co wielokrotnie pokazywano, miary bibliometryczne (czyli dotyczące publikacji konkretnych osób, „zaliczanych” w ramach oceny konkretnym jednostkom) różnie funkcjonują w zależności od dziedziny, tematu, języka – co nie odbiera zresztą słuszności generalnej idei, że miarą jakości dzieła naukowego jest jego oddźwięk, tyle że wymaga on różnej operacjonalizacji.
Spór o Kudrycką
Spójrzmy na aktualną dyskusję o szkolnictwie wyższym. Na jej głównych aktorów: środowiskowych reformatorów, środowiskowych ekscentryków, neoliberalnych dogmatyków, obrońców ancien regime, „oburzonych”, wreszcie zatroskanych obywateli, którzy formułują z zewnątrz swoje postulaty wobec uniwersytetu. Spór dotyczy głównie oceny tzw. reformy Kudryckiej (zmiana systemu finansowania uczelni i jednostek, wzrost udziału grantów, czyli środków konkursowych, koncentracja finansowania statutowego w jednostkach „flagowych” – w tym celu rozbudowano państwowy powszechny system oceny, otwarte konkursy na stanowiska naukowe, studia „na zamówienie” gospodarki, zamiana bezterminowego zatrudniania naukowców na kontrakty na czas określony). Przyjrzyjmy się głównym osiom sporu.
Granty. Głównym celem miała być większa konkurencja, promowanie jakości, podnoszenie produktywności naukowców. Także: jasne i przejrzyste zasady, które sprawić miały, że kariera akademicka stanie się bardziej przejrzysta i dostępna dla młodych naukowców, mniej zaczną liczyć się korporacyjne układy. Jestem wielką zwolenniczką systemu grantowego, o ile decyzje podejmują kompetentne gremia środowiskowe (tak jest w wypadku KEJN; jeśli można mu coś zarzucić, to fakt, że w zespołach zasiadają głównie naukowcy bardziej „konkurencyjnie zorientowani”, którzy są w większym stopniu orędownikami tego mechanizmu), oceny są podawane do publicznej wiadomości, istnieją mechanizmy odwoławcze. Także jeśli finansowanie grantowe nie ogranicza nadmiernie finansowania statutowego (też może być konkursowe, ale w długiej perspektywie). Bieżączka i krótki oddech konkursów są zabójcze dla właściwego nauce refleksyjnego stylu pracy.
Biurokratyzacja. Zbyt często zarzuty o biurokratyzację przykrywają niesprawność w przygotowywaniu dokumentacji (a dokumentowanie projektów konkursowych jest umiejętnością jak każda i tylko w części daje się zlecić tę pracę ludziom od obsługi badań, nawet jeśli istnieją, są dostępni i sprawni), lenistwo i złą organizację pracy. Niemniej jednak dokumentacji przybywa (zwłaszcza w konkursach europejskich i w związku z procedurami europejskimi, jak sylabusy w języku Krajowej Ramy Kwalifikacji). Trzeba odważnej weryfikacji – której dokumentacji rzeczywiście potrzebujemy, czy standaryzacja formularzy i procedur rzeczywiście jest konieczna i co powinni robić sami naukowcy, a w których obszarach przydałoby im się wsparcie (tu wspomnę fantastyczną pomoc, którą zdarzyło mi się otrzymywać z Biura Obsługi Badań na UW).
Proces boloński. Minęło już wystarczająco dużo czasu, żeby poddać krytycznej analizie doświadczenia procesu bolońskiego – nie tylko w Polsce, ale w całej Europie. Przez lata uważałam, że problem nie tkwi w samych założeniach procesu bolońskiego – ujednolicanie studiów w Europie m.in. przez powszechne wprowadzanie systemu trzyletnich studiów licencjackich i dwuletnich magisterskich, ale przez mechaniczne wprowadzenie tej zmiany w Polsce. Dzisiaj uważam, że się myliłam – proces boloński przyniósł więcej strat niż korzyści, wywracając model kształcenia w ramach poszczególnych dyscyplin. Anglosaska logika bazowych, ogólniejszych, wielowątkowych studiów licencjackich, a potem specjalizacji magisterskiej zderzyła się z kontynentalną, niemiecko-francuską tradycją dziedzinową. Jeszcze gorsze rezultaty przynosi wprowadzanie Krajowych Ram Kwalifikacji – biurokratycznego języka opisu, który co prawda ma wewnętrzną, własną logikę, ale mechanicznie egzekwowany powoduje absurdalne i upokarzające ćwiczenia z przepisywania standardów, programów i sylabusów na żargon KRK z użyciem gotowych sloganów o kompetencjach i kwalifikacjach.
Atrakcyjność kariery akademickiej. Kariera akademicka także w tych krajach, do których lubimy się odwoływać, jest trudna, konkurencyjna, niestabilna i niepewna ekonomicznie (chyba że już jest się profesorem, najlepiej profesorem gwiazdą). Tak jest, co nie zmienia faktu, że z punktu widzenia efektów pracy naukowca jest to dysfunkcjonalne. Ważne, żeby na każdym etapie kariery akademickiej wybierać najlepszych i oferować im stabilne, atrakcyjne i perspektywiczne (nie krótkoterminowe) warunki pracy. Ten wybór musi być dokonywany przejrzyście, a konkurs i informacja o nim dostępne możliwie szeroko (także dla osób z innych uczelni, ośrodków akademickich, a idealnie także z innych niż akademicka ścieżek – warunki konkursu powinny to uwzględniać).
Celowo używam sformułowania: reformowanie, a nie reforma szkolnictwa wyższego. Szkolnictwo wyższe czy raczej: uniwersytet, który jest samym sercem systemu szkolnictwa wyższego, jest zawsze w procesie reformy. Tak jak krytyka, to świadczy o jego żywotności. Dyskusja o reformowaniu szkolnictwa wyższego pokazuje jak w soczewce problemy reformowania w ogóle: jak inspirować się rozwiązaniami z innych krajów? Jak porównywać się z innymi, żeby to miało sens? Jak wdrażać europejskie rozwiązania? Jak dokonywać analizy własnej tradycji z jej słabościami, ale i siłami? W wielu kwestiach mechanicznie przyjmujemy zagraniczne rozwiązania, w innych niesie nas neoliberalny dogmatyzm albo hamuje zasiedziałe status quo. Tymczasem polski uniwersytet potrzebuje reformowania umiarkowanego. Z miłości i z miłością do uniwersytetu. I w duchu dobrej roboty, czyli najlepszych tradycji polskiej nauki.
Wiem już, że projektując system szkolnictwa, myliliśmy narzędzia z celami (fetyszyzując wskaźniki), cierpieliśmy na dogmatyzm i przedkładaliśmy rozliczalność nad autonomię
Komentarze(9)
Pokaż:
NajnowszePopularneNajstarszeNie myliłbym rozdętej biurokracji z rozliczaniem. Biurokracja się rozrasta, ale to raczej utrudnia niż wspomaga proces oceny. Większość z tych wskaźników czy papierologii prawie do niczego się nie przydaje z wyjątkiem gnębienia ludzi.
Główne pieniądze dla uczelni (dotacji podstawowa) zależą przede wszystkim od liczby studentów. Nieciekawy parametr, wygenerował fatalne skutki. Dotacja statutowa (BSt), wbrew powszechnemu mniemaniu nie zależy bezpośrednio od liczby publikacji (a może powinna?), tylko od liczby pracowników z wagą zależną od kosztochłonności i kategorii. Kategoryzacja jest chyba jedynym miejscem, gdzie pracowicie stosuje się jakąś rozliczalność, do wyznaczenia kategorii wydziałów. Ale i tu decyduje parametr bardziej ilościowy niż jakościowy: liczba publikacji 3N, która może być wypełniona publikacjami stosunkowo niewielkiego grona liderów (czyli zachęca to liderów do niebotycznego mnożenia publikacji, a inni mogą nic nie robić). Lepiej byłoby brać do oceny 3 najlepsze publikacje (z okresu 4-letniego) od każdego pracownika z osobna.
A co do grantów: czy ktoś bada efektywność grantów (powiedzmy średni koszt publikacji tej czy innej jakości)? Na razie nawet nie ma publicznej informacji zestawiającej koszt grantu z jego efektami. Tu rozliczalność przydałaby się jak najbardziej.
KRK w swoim zalozeniu jest swietna - tyle, ze to co mamy to jest karykatura KRK - warto pamietac, ze jej autorem jest tuba srodowisk rektoerskich i FRP (glowne zrodlo biurokratycznego opisu rzeczywistosci a'la Woznicki) - niejaki Krasniewski.
- pewien procent stanowią szczęściarze, którzy dostali warunki do uprawiania nauki: m.in. mają zajęcia dydaktyczne, powiązane jakoś z ich pracą naukową
- reszta (jak to bywa w życiu, liczniejsza od ww. szczęściarzy), musi NAJPIERW przekwalifikować się, żeby móc prowadzić zajęcia, które nierzadko, mają się nijak do ich pracy naukowej.
Dalszy komentarz jest tutaj chyba zbędny. W TEJ SYTUACJI, powoływanie: NCN-ów, NCBiR-ów, programów typu "Horyzont" itp., NIEWIELE DA. A potem jeszcze te debaty "o przyszłości nauki polskiej", debaty, z których i tak niewiele wynika i wielu ich uczestników ma miny, jakby mieli zaraz rozłożyć bezradnie ręce: "Ooo, no cóż, no cóż, probowaliśmy, no tak, tak... no, probowaliśmy... no, nie dało się więcej, jest, jak jest..., no tylko tyle mogliąśmy zrobic - podebatować sobie.". No pewnie, że się nie dało więcej, wielu z tych uczestników owych debat, nie ma bynajmniej ochoty zauwazyć tego, co zostalo tu napisane. ALEŻ SKĄD, dla nich ten problem, po prostu... nie istnieje.
To trochę, jakby serwować pacjentowi wyłacznie witaminę C, podczas, gdy ma on zapalenie płuc...
NIESTETY ! Szanowna Autorka należy do tych 99,9 % Autorów tego typu tekstów, a są to ci, którym nie udało się tego problemu dostrzec.
Szanowna Pani, ten problem ma na imię: "ISTNIENIE ZWIĄZKU pomiędzy zajęciami dydaktycznymi, prowadzonymi przez naukowca, a jego pracą naukową.". Tego problemu Pani nie dostrzegła, ale nic w tym dziwnego, wszak jest Pani Humanistką z wykształcenia (z całym szacunkiem dla Humanistów i Humanistyki), ten problem zaś dotyczy chemików i fizyków oraz czasem, matematyków. Proszę się przyjrzeć, jak są skonstruowane, dwa, sprzężone ze sobą, systemy: edukacji i oświaty oraz nauki i szkolnictwa wyższego.
PIERWSZY z nich: system EDUKACJI I OŚWIATY, "produkował" i "produkuje" nadal, INTELEKTUALNYCH IMPOTENTÓW w zakresie dziedzin przyrodniczych i ścisłych, ci są zaś "zasysani" przez DRUGI system: NAUKI I SZKOLNICTWA WYŻSZEGO, wskutek czego, wielu z nich ląduje w pojemniku o nazwie "kierunki humanistyczne i społeczne", gdzie stanowią niemały odsetek studiujących te kierunki. Tak więc, prowadzącym tam zajęcia, tych zajęć nie brakuje. ZUPEŁNIE INACZEJ jest w przypadku ludzi, prowadzących zajęcia na kierunkach ścisłych (z wyjatkiem informatyki). Proszę tylko się nie dąsać, że "oho, znowu ktoś nadaje na humanistów" itp.
Otóż, MAŁO KTO zdaje sobie sprawę, JAK FATALNE następstwa ma ww. sytuacja, w odniesieniu do jakości badań naukowych w naukach ścislych i przyrodniczych, prowadzonych na polskich uczelniach.
Albowiem, jak Pani wie, aby dostać etat naukowo-dydaktyczny na uczelni, należy spełnić zasadę wypełnienia pensum dydaktycznego: bez odpowiedniej ilosci zajęć dydaktycznych, nie ma szans na etat pracownika naukowo-dydaktycznego na uczelni.
Powoduje to, że najważniejszym i najbardziej uświęconym elementem życia naukowca pracujacego na uczelni, są ZAJĘCIA ze studentami i w sumie, mało istotne, JAKIE to zajęcia, najważniejsze jest to, że w ogóle... SĄ, zaś naukowiec, zeby zarabiać "na chleb", nierzadko, musi się przekwalifikować do prowadzenia tych zajęć.
Od razu z tego widać, JAKIE dyscypliiny jest NAJŁATWIEJ uprawiać w Polsce, jako dyscypliny nauki.
Znam ludzi po doktoratach z dziedzin ścisłych, którzy zorientowali się, że na uczelni czeka ich obowiązek prowadzenia zajęć, na które I TAK będą musieli się przekwalifikować, bowiem sa to najczęściej zajęcia z programowania, administrowania sieci itp., a także czeka ich obowiązek publikowania w czasopismach z "nieśmiertelnej" listy "filadelfijskiej" i to jeszcze musza byc punkty MNiSW plus obowiązek zrobienia habilitacji, za wykonanie tych obowiązków, dostaliby jakies 2200 - 2300 PLN "na rękę. Po tym, gdy to zobaczyli, woleli od razu pójśc do firmy i tam zajmować się tylko pisaniem programów np. w języku JAVA, za co dostaną na poczatek co najmneij 3000 PLN "na rękę".
Niestety, wielu humanistów nie rozumie, że programowanie w JAVIE lub pisanie skryptów na tzw. shell UNIXA itp., mają się NIJAK do np. chemii organicznej lub fizyki ciała stałego. To do Pani chyba nie dociera, bo dla Pani to "wsio ryba": chemia, fizyka, matematyka i programowanie - takie bliskie dyscypliny. Ot, wystarczy, że chemik, fizyk lub matematyk, otworzy sobie książkę, nauczy się programować i tak przygotuje się na zajęcia. NIE MA tak dobrze, Droga Pani Humanistko - obecnie, wielu studentów, to ludzie JUŻ pracujący w branży IT (m.in. jako programiści), a więc, aby ich uczyć, trzeba być CO NAJMNIEJ, ciut lepszym od nich. Obecnie, branża programistyczna jest jedną z najszybciej rozwijających się dziedzin w informatyce. Niestety, o tym nie myśleli jakoś kolejni Ministrowie MEN, "olewający" zarówno "edukację" w zakresie chemii i fizyki w szkole, jak i kompletnie ślepi na ewentualność konsekwencji tej pseudo-edukacji.
W efekcie, chemik, fizyk lub matematyk, nierzadko staje przed wyborem: praca naukowa na odpowiednim poziomie ALBO prowadzenie zajęć na odpowiednim poziomie.
Dopóki tak będzie z polskim systemami: edukacji i oświaty oraz nauki i szkolnictwa wyższego, to najczęściej, jeśli chodzi o przełomowe odkrycia, to będziemy się dowiadywać, że dokonano ich w Chinach, Francji, Japonii, USA, Wlk Brytanii itd. Proszę wreszcie przestać się łudzić.
Miliony złotych wydanych na edukację i oświatę, kolejne miliony wydane na badania naukowe i szkolncitwo wyższe - to wszystko popłynęło i płynie szeroką rzeką. NO I CO ? Sami widzimy, co...
To niewątpliwie prawda, ale jest też dokładnie odwrotna strona grantowego medalu: brak źródeł finansowania dla przedsięwzięć mniejszych niż to, co można sensownie przedłożyć w NCN jako projekt (sądzę, że problem dotyczy głównie humanistyki, ale istnieje).
Załóżmy, że na marginesie jakiegoś większego projektu (albo też po prostu w ramach pracy naukowej, bo nie każdy - bardzo nie każdy - ma duży grant) zainteresował mnie jakiś szczegółowy problem. Taki nadający się na ciekawy artykuł, kiedyś może na włączenie jako case study do większej monografii, ale niezwiązany bezpośrednio z tym, co obecnie robię. Niedający się wpisać w jakiś schemat bieżącego finansowania. Wymagający jednej czy dwóch niezbyt długich kwerend za granicą, a może nawet tylko w Polsce, a poza tym do podparcia istniejącą literaturą, do której mam dostęp albo mogę go uzyskać dość łatwo podczas rzeczonej kwerendy. Taki projekcik na kilka miesięcy pracy, skutkujący ciekawą publikacją.
W obecnym stanie rzeczy praktycznie nie ma jak uzyskać na coś takiego finansowania. Podobnie jest z konferencjami - bez własnego grantu (z którego też nie wszystko da się sfinansować) właściwie jest się bez szans, bo nie zawsze tego rodzaju wyjazdy jesteśmy w stanie zaplanować z wyprzedzeniem wystarczającym, żeby zagwarantować sobie fundusze z "działalności statutowej", które w dodatku też są marne.
Przydałby się zatem system "finansowania doraźnego" - stosunkowo niewielkich kwot (do 10 tys.? do 6 tys.?) pozwalających zrealizować nieduży projekt lub wyjechać na konferencję. Przyznawanych w trybie ciągłym, a nie konkursów o określonych datach składania wniosków i długim okresie oczekiwania na wyniki. Fory w takim konkursie powinni mieć naukowcy nieposiadający grantów - bo przy obecnym budżecie NCN to, że się grantu nie ma, wcale nie oznacza, że jest się marnym uczonym... Taki system pozwoliłby wielu osobom podnieść poziom dorobku czyli zwiększyć swoją konkurencyjność w wyścigu po pieniądze NCN.
Niemała część chemików i fizyków, po ukończonych studiach, i tak zasila nie tylko szeregi pracowników branży IT, ale pracuje również np. w bankowości (kiedyś ktoś mi mówił, jak to dyrektor jednego z banku powiedział zachwycony, że absolwenci po studiach "fizyka" tak świetnie sobie radzą w jego banku, iż jest gotów spowodować sfinansowanie studiów o specjalności "fizyka bankowa" :) ). Z drugiej strony, mówi się o tym, jak ściągnąć z zagranicy, polskich naukowców...
Zgadzam sie w jednym - wskaznikami nie zmierzy sie niczego, a przynajmniej wskaznikami ZNANYMI Z GORY. Oceny oparte na "wkaznikach" sa niczym innym jak wyrazem bezradnosci oceniajacych lub braku jasnej koncepcji funkcjonowania tego chce sie mierzyc. Poza tym zaskakujace jest to, ze w tytule artykulu mamy szkolnictwo wyzsze, a w artykule nie ma ani slowa o PKA, ktora to ma ocaniac (ustawowo) jakosc szkolnictwa wyzszego. KEJN w ogole szkolnictwem wyzszym sie nie zajmuje - ustala tylko zasady rankingowe wsrod naukowcow i jednostek z trzeciej ligii naukowej swiata (wyjatki tylko potwierdzaja regule). Nikt nie wie, ani nie sformulowal jak np. kategoryzacja wydzialow elektrycznych oparta w wiekszosci na 2980 publikacjach (2009-2012) w Przegladzie Elektrotechnicznym (usunietym ostatecznie z tzw. listy filadelfijskiej) przeklada sie czy przelozy na jakosc ksztalcenia na wydzialach z kategoria ("naukowa") A. Podobnie stopnie i tytuly uzyskane za wspomniane wyzej artykuly; to samo dotyczy 1245 artykulow w Acta Physica Polonica A, 1155 w Przegladzie Chemicznym itd, itp... To ciagle peryferia nauki poza artykulami popularyzatorskimi skierowanymi do osob pracujacych poza Akademia i bez dostepu do platnych baz swiatowych (WoK, Scopus, PubMed, etc.).
Krotko - w tym kraju, biorac pod uwage sredni poziom naukowy publikacji na wydzialach o najwyzszej kategorii oraz pozycje rankingowa polskich "wiodacych" uniwersytetow, nie ma zadnej gwarancji, ze zatrudnieni w nich pracownicy naukowo-dydaktyczni znaja aktualny stan wiedzy w swoich dziedzinach, a tym bardziej potrafia go przekazac studentom!!!
Biurokracja w projektach europejskich - tak jest OLBRZYMIA. Z drugiej strony czy znany jest Pani raport NIK z 2005 r. dotyczacy realizacji programow europejskich w polskim srodowisku naukowym? Polecam wnikliwa lekture i refeleksje czy srodowisku o takiej mentalnosci i etyce mozna pozostawic autonomie decyzji jak dysponowac pieniedzmi polskich podatnikow. W tym miejscu przyjmuje, ze grantobiorcami w ocenianym okresie byl creme de la creme nauki polskiej. Zacytuje z raportu - w OSIEMNASTU na 32 skontrolownaych jednostkach stwierdzono NIEPRAWIDLOWOSCI w wydatkowaniu pieniedzy. To jest wiecej niz 50% czyli wiekszosc decyzyjna w kazdej demokracji. Moze nto daje odpowiedz dlaczego polskie uczelnie, ktorym pozostawiono autonomie w 1989 roku wykorzystalky ja tak a nie inaczej przez ostatnich 25 lat :-(
Obecna polityka w zakresie kształcenia, od szkoły podstawowej do szkoły wyższej włącznie, jak i obecna polityka w zakresie nauki, mają nie tylko fatalne następstwa dla pozycji polskiej nauki w świecie.
Mają one też KATASTROFALNE skutki dla badań m.in. w zakresie medycyny, Dla wielu ludzi, nie pracujących w zakresie dziedzin medycznych, przyrodniczych, ścisłych i technicznych, jest tak, że jakby wystarcza im to, co już zostało odkryte. O proszę, odkryto promienie X, a więc mamy "rentgena" i już jest dobrze, jest USG i jest świetnie - teraz możemy sobie prześwietlać ciało ludzkie, jak się podoba. A skoro jest jeszcze magnetyczny rezonans jądrowy, to już jest super-narzędzie.
Tyle, że aby to super-narzędzie powstało, to NAJPIERW ileś fizyków jądrowych (TAK !) musiało usiąść na "4-literach" i dobrze zrozumieć takją abstrakcyjną wielkość, jaką jest... spin, zwłaszcza w przypadku jader atomowych, co to jest spinowa liczba kwantowa itd., po to, żeby potem zrozumieć, NA CZYM POLEGA oddziaływanie jąder atomów z polem magnetycznym, bo TO JEST ISTOTA FIZYCZNA tego zjawiska.
Pytanie: czy ci fizycy odkryliby te rzeczy, gdyby tak do tej pory były one nieodkryte, zaś im, gdyby TERAZ pracowali na polskich uczelniach, kazać przygotowywać się do zajęć np. programowania w PHP, czy C# ? Wątpię...
Na marginesie, jak widać z TEGO JEDNEGO TYLKO przykładu, fizyka, a w szczególności, fizyka jądrowa, to NIE KONSTRUOWANIE "bomb atomowych" lub zabawianie się w Czarnobyl itp., a TAKIE BZDETY krążą w umysłach przeciętnych Iksińskich, gdy tylko usłyszą frazę "fizyka jądrowa" - no cóż, nic dziwnego, po latach "edukacji" w zakresie fizyki w szkole, trudno o inne efekty...
Inny przykład ? Ależ proszę, 1905 r. - 110 lat temu, Albert Einstein, kojarzony najczęściej, z teorią względności, oprócz dwóch prac jej poświęconych, publikuje w "Annalen der Physik", m.in. pracę, w której wyjaśnia tzw. ruchy Browna. Kilka miesięcy później w tym samym czasopiśmie, ukazuje się praca pewnego już wtedy znanego na świecie, fizyka z Polski, w której on również wyjaśnia istotę ruchów Browna, niezaleznie od Einsteina. Ten fizyk nazywa się Marian Smoluchowski, tak sie jakoś złoży, że 12 lat później wybiorą go rektorem UJ, ale niestety, nie zdąży już objąć tego urzędu, gdyż umrze na czerwonkę we wrześniu 1917 r. Ale wtedy, w 1905 r. prace jego oraz Einsteina, zapoczątkowują nową dziedzinę matematyki: teorię procesów stochastycznych. "No i po co komu takie dziwo ?" - móglby ktoś zapytać, tym bardziej, gdyby zerknął do ogromnej już literatury na temat tej teorii i zobaczyłby skomplikowane wzory. No cóż, dzisiaj teoria ta jest stosowana przy obróbce sygnałów, zaś zjawisko rezonansu stochastycznego, wywodzącego się właśnie z teorii ruchów Browna, znajduje zastosowanie przy produkcji specjalnych wkłądek do butów, dla osób ze schorzeniem, powodującym problem z utrzymaniem równowagi w pionie. TAK ROZWIJA SIĘ NAUKA: NIGDY NIE uda się przewidzieć do końca, CO BĘDZIE NA KOŃCU DROGI naukowych poszukiwań.
Ani Einstein, ani Smoluchowski ani odkrywcy magnetycznego rezonansu jadrowego, nie myśleli bynajmniej (przynajmniej nie od razu) o zastosowaniach. ONI BADALI ISTOTĘ RZECZY.
Prosze teraz sobie wyobrazić np. Smoluchowskiego, który żyje w naszych czasach i pracuje na uczelni w Polsce, nie ma jeszcze habilitacji, a jakimś trafem ruchy Browna nadal sa niewyjaśnione. Pan Dr Smoluchowski ma więc przygotować się do zajęć z np. jezyków skryptowych, administrowania sieci, czy baz danych, potem zająć się biurokratyczną "papierkologią", np. sylabusami, no i rzecz jasna, "publikować lub ginąć", a jak już publikować, to w czasopismach "punktowanych". No i jeszcze nie wolno mu zapomnieć o innym świętym obowiązku polskiego naukowca: koniecznie powinien być cytowany. Tak, tak, absolutnie "powinien". A co tam, że opublikował ważny wynik (ogólnie), skoro i tak pewni specjaliści z jego dziedziny, którzy mogliby go zacytować, "bardzo życzliwie" odnieśli się do tego jego wyniku, tzn. go "olali" ? A odnieśli się tak, bo "zalała ich żółć zazdrości".
Obecnie, prace Smoluchowskiego mają dobre kilka tysięcy cytowań w literaturze przedmiotu. Ciekawe, czy tyle samo byłyby cytowane, gdyby żył dzisiaj. Ci, którzy pracują naukowo, wiedzą, że to nie jest wcale retoryczne pytanie...
TA SAMĄ PUENTĘ można by napisać odnośnie np. nieżyjącego już, francuskiego matematyka, Benoita Mandelbrota, ktory 35 lat temu odkrył fraktale. Dzisiaj, te wówczas, "abstrakcyjne i nieprzydatne", wydawałoby się, obrazki, są stosowane np. w przetwarzaniu obrazów.
CZY WOBEC POWYŻSZEGO, jest sens mówić o efektach reform lub oczekiwać tych efektów ?