Jak wiadomo, w polskich szkołach zakleja się dzieciom buzie taśmą, chłoszcze batem za kichnięcie i tresuje je jak psy Pawłowa. Media przyglądają się szkołom coraz uważniej, to dobrze. W całym zainteresowaniu poczucie proporcji jednak ginie. Przez to brak jasności, gdzie szukać sojuszników modernizacji.
Zapytaj swoje dziecko, co najtrudniej znieść w jego szkole. Idę o zakład, że nie doskwiera mu tak bardzo nadmiar dyscypliny. Jeśli nawet trafia się fala zamordyzmu, zwykle jest to pochodna szerszego problemu. Nasz uczeń raczej nie będzie wspominał rygorów, za to często powie, że na lekcjach wiało nudą albo drętwym klepaniem „do testu”. Powody? Zarówno przepracowanie nauczycieli, jak i pomieszanie pojęć z zakresu celów nauczania. Pamiętacie tych belfrów, którzy chcąc pochwalić dziecko na wywiadówce, mówili: „Kowalska? Wspaniale, nie mam żadnych zastrzeżeń”. Oni nie chcieli myśleć o potencjale i szczególnych zdolnościach. Trzeba by mieć sposoby ich rozwijania, a to trudne. Chcieli tylko, by spełnić ich własne kryteria.
Powszechne „zaklejanie ust” jest więc obrazem przesadzonym. Ból jest wciąż inny: taki stan sfery publicznej, że jej placówki – szpitale, szkoły, ośrodki pomocowe – rozliczają się same przed sobą i nie widzą w tym nic dziwnego. Bo publiczne nie są. Nauczyciel, który mniej patrzy na testy, a bardziej pomaga dzieciom rozwinąć skrzydła, jest równie rzadki jak lekarz, który wie, że jest w przychodni dla pacjentów, nie odwrotnie.
Tu wkracza inny typ mitotwórstwa. Pytany o środki zaradcze MEN głosi naiwne zaklęcia – o „wyjściu spod tablicy”, o szkoleniach i dyrektorach świecących przykładem. Hmm... W roku wyborczym być może trudno mówić jasno, ale próbujmy choć nie ściemniać. Szkoły nie odejdą od modelu a la wczesny wiek XX, jeśli w tym kierunku nie będzie działał cały system, z przepisami prawa na czele. Dlaczego z zawodu odchodzą pasjonaci, a przetrwać udaje się uśredniaczom i miłośnikom autorytaryzmu? To nie tylko kwestia pieniędzy. Również tego, że system oceny i awansu nie nadąża za życiem. Co się liczy dla dyrektora? Wynik na teście końcowym, który można reklamowo sprzedać, by przyciągnąć kandydatów. Jakim kosztem się go osiąga, jak bardzo gubi się po drodze zapał i zaangażowanie uczniów – tego już nikt nie mierzy.
Nic się nie zmieni, dopóki szkoły państwowe nie staną się publiczne. Dopóki kryterium oceny jest średnia placówki na maturze czy egzaminie gimnazjalnym – zamiast wartości dodanej, mierzonej efektem pracy przez cały cykl szkolny – będzie po staremu. (Dziś decyduje nie dydaktyka, ale marketing: wystarczy przecież przyciągnąć do szkoły zdolną młodzież i efekt na wyjściu jest bezpieczny, bez względu na jakość przepracowanych trzech lat).
Idźmy dalej. Dopóki arbitrem jest wyłącznie dyrektor i gminne biuro oświaty – kryteria się nie zmienią. Biurokracja żywi się statyczną, łatwą w obróbce cyfrą. Nie ma siły, by wnikać w sens pracy. Dopiero zrobienie ze szkoły usługi publicznej może to zmienić. Nauczycieli powinna oceniać rada szkoły wyposażona w realne, a nie jak dziś fasadowe, kompetencje. O angażu, ocenach i awansach musiałoby współdecydować ciało złożone z reprezentacji rodziców, władz lokalnych i nauczycieli. Wtedy można by motywować tych, którzy z pasją uczą i wychowują, a nie tylko wypełniają wymogi przed testem i sprawnie temperują niewygodne pytania.
Taki system – obecny przecież w wielu krajach Unii – poprawiłby i atmosferę, i kompetencje polskich absolwentów. Tylko tyle? Nie – aż tyle! Bo dynamika zmian jest nieubłagana. Gdybyśmy mieli prawdziwe usługi publiczne, silna rada szkoły sięgnęłaby po wpływ na coś jeszcze – co najmniej na strukturę wynagrodzeń i możliwość premiowania skutecznej, profesjonalnej pracy. Ale bez możliwości zmian w Karcie nauczyciela nie da rady. A kto zacznie tę dyskusję przed wyborami?