Od 1 października uczelnie mają obowiązek sprawdzania pod kątem zapożyczeń prac dyplomowych jeszcze przed egzaminem. Jak wynika z raportu NIK, rzetelne wypełnianie tego obowiązku to fikcja. Pod lupę wzięto 14 szkół publicznych.
Od 1 października uczelnie mają obowiązek sprawdzania pod kątem zapożyczeń prac dyplomowych jeszcze przed egzaminem. Jak wynika z raportu NIK, rzetelne wypełnianie tego obowiązku to fikcja. Pod lupę wzięto 14 szkół publicznych.
Uczelniane systemy zapobiegania plagiatom najczęściej sprowadzają się do oklepanych schematów. Bywa, że głównym zabezpieczeniem jest wymóg złożenia przez studenta oświadczenia o samodzielnym napisaniu pracy dyplomowej. Resztę mają wyłapać promotor, recenzenci lub egzaminatorzy. Szwankuje zwłaszcza opieka promotorska. W 10 spośród 14 uczelni grupa promotorów była nadmiernie obciążona liczbą dyplomantów, co powodowało, że nie zauważali bądź ignorowali zauważone przypadki. „Zdarzało się, że w jednym roku akademickim pod kierunkiem jednego promotora pracę pisało ponad 100 osób” – alarmuje NIK.
Spore wątpliwości wzbudził sposób wykorzystania oprogramowania antyplagiatowego. Zdarzały się przypadki wprowadzania przez studentów na polecenie promotora zmian do prac dyplomowych sprawdzonych w systemie tylko po to, żeby obniżyć współczynnik zapożyczeń wykazany przez program antyplagiatowy. W jednym przypadku doprowadziło to do modyfikacji pracy licencjackiej już po jej obronie. Z kolei na UW występowały przypadki badania programem prac osób niebędących studentami uczelni. „Koszty tych badań ponosił Uniwersytet Warszawski” – zwraca uwagę NIK. Uczelnia na nasze pytania odpisała, że były to jednostkowe przypadki, a koszt oscylował wokół 100 zł.
Dobrze, jeśli w ogóle dojdzie do sprawdzenia pracy. Na czterech uczelniach stwierdzono znaczące niewykorzystanie limitów sprawdzeń w programach antyplagiatowych. Łączna kwota niegospodarnie wydatkowanych środków wyniosła 63,5 tys. zł. Uniwersytet Pedagogiczny im. KEN w Krakowie wykupił prawa do używania programu, ale w okresie obowiązywania zawartej umowy wykorzystał zaledwie 3 proc. opłaconej puli. „Dopiero po zakupieniu programu mogliśmy ocenić jego skuteczność. Obecnie obligatoryjnie sprawdzamy w nim wszystkie prace” – tłumaczy szkoła.
Uczelnie przy tym nie współpracują ze sobą. Tylko trzy uniwersytety korzystały z baz zawierających prace obronione w innych szkołach, pozostałe ograniczały się do prac swoich studentów oraz przeszukiwania sieci.
Być może programy wystarczyłyby, gdyby nie to, że stosunkowo łatwo je oszukać. Jak zauważa NIK, w wielu wypadkach wystarczy prosta zamiana pojedynczych wyrazów w dłuższej frazie, żeby system nie zauważył plagiatu. Z kolei przez niedopasowanie programu do specyfiki prac dochodzi do sytuacji kuriozalnych. „Zastosowanie w kolejnych pracach identycznych sekwencji matematycznych, co w wielu wypadkach jest po prostu nieodzowne, np. do wykonania obliczeń projektowych, system wskazuje bowiem jako potencjalne naruszenie praw autorskich” – wykazują kontrolerzy.
Branża odpiera zarzuty NIK. – System nie wskazuje potencjalnego naruszenia praw autorskich, a jedynie identyczne fragmenty różnych tekstów. Interpretacja danych należy do osoby sprawdzającej pracę. Zadaniem systemu antyplagiatowego jest oznaczenie identycznych fragmentów, aby osoba sprawdzająca pracę mogła ocenić ich charakter – wskazuje prezes Plagiat.pl Sebastian Kawczyński.
Nie zgadza się też z sugestią NIK, że programy można łatwo oszukać. – System wykrywa identyczne frazy pięciowyrazowe. „Nieskomplikowana zmiana” musiałaby oznaczyć zmianę co piątego wyrazu w tekście. Dokonanie jej oznacza stworzenie nowego tekstu. Studenci muszą korzystać z opracowań, np. dokonując parafraz. Zaznaczanie tego typu fraz jako podejrzanych byłoby przejawem nadwrażliwości systemu – przekonuje Sebastian Kawczyński.
Wystarczy lekko zmienić szyk zdania, a system jest bezradny
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama