Vivat academia, vivant professores! – tymi słowami szkoły wyższe otwierają kolejny rok akademicki. Ich mury wypełniły orszaki ubranych w togi profesorów. Obok tej dostojnej plejady uczelnianymi korytarzami podążają także studenci, ale tym akurat nie w głowie radosne pieśni.

Urszula Mirowska-Łoskot dziennikarz Gazety Prawnej / Dziennik Gazeta Prawna
Dla nich początek roku akademickiego to przede wszystkim analizowanie warunków umowy z uczelnią czy wniesienie niezbędnych opłat. Studia to transakcja. Student to klient. A celem uczelni nie jest misja, ale interes. Uczelnie doszły do takiej wprawy w ściąganiu ze studentów pieniędzy, że domagały się ich za wszystko, nawet za obronę. Szkoła wyższa w Piotrkowie Trybunalskim (ale nie ona jedyna) pobierała za przystąpienie do niej aż 600 zł. Takie praktyki chciał ukrócić rząd. Wprowadził zasadę, że uczelnia nie może domagać się opłat za niezbędne elementy studiów, np. za egzaminy, również dyplomowe. Przepisy już obowiązują, ale co z tego, skoro uczelnie uważają, że nie obejmują one umów, które zostały zawarte przed wejściem w życie tej regulacji. Póki mają taką możliwość, nie odpuszczą studentom nawet złotówki i nadal domagają się opłat. O tym, czy to prawidłowa praktyka, zadecyduje sąd – studenci wytoczyli przeciwko uczelni pozew zbiorowy. Nawet jeśli sprawę wygra szkoła wyższa, to będzie jej zwycięstwo, ale raczej pyrrusowe. Liczba studentów spada. Te uczelnie, które nie świecą przykładem, niedługo będą świecić tylko pustkami.