Ekscentrycy i wariaci. Legendy uniwersytetów. Nauczyciele pokoleń siejący na uczelniach popłoch. Tak bardzo ich się baliśmy i równie mocno ich kochaliśmy. Ale ich czas się skończył. Zastępują ich bezbarwni eksperci, biurokraci, niewolnicy testów.
Bez bożych szaleńców, tych nauczycieli pokoleń, wyższe szkoły zaczynają przypominać intelektualne pustynie. Są niczym bezdusznie zarządzane fabryki, które zamiast inteligentów produkują produkt inteligentnopodobny. Na dodatek egzaminy będące kiedyś krwawym polem walki i wielką przygodą zamieniają się w administracyjną procedurę, którą można zaskarżyć do
NSA. Proces myślowy został zastąpiony przez proces boloński. „Myśmy może mieli trudno, ale młodzi mają jeszcze gorzej” – to słowa, które często przewijają się w rozmowach z osobami wspominającymi jeszcze nie tak odległe czasy. Ten tekst jest dla was, bracia studenci. I dla was, szanowne grono akademików. Żeby przypomnieć, o co w studiowaniu – oprócz dyplomu – chodzi.
Wyrzucony indeks
To moja ulubiona historia, bo byłam jej świadkiem. Uniwersytet Śląski, lata 80. Na Wydziale Prawa jest tłok, dziekanat zalewany jest potopem podań o urlop dziekański. Przepychanki, kolejki, wymienianie się sprawdzonymi „powodami”, dla których prośba na pewno zostanie przyjęta. Największą popularnością cieszyła się klasyka gatunku: choroba, załamanie nerwowe oraz śmierć w rodzinie. Młody dziekan postanawia zrobić z tym porządek i wydaje ukaz, że zaostrzamy, badamy, a w ogóle to on osobiście będzie rozpatrywał wszelkie prośby. Wnikliwie i bez odwołania. Strach poszedł w lud studencki, odrzucone podania wyrywały dziury w sercach i życiowych planach. Choćby uczestnictwa w uniwersyteckich turniejach brydżowych.
Ja na swoim Wydziale Nauk Społecznych bez problemu dostałam półroczne odroczenie terminu z powodów zdrowotnych (na głowę, jak to się nazywało w slangu, na nerwicę związaną z przerastającymi wydolność czasoprzestrzenną wymaganiami), ale jeden z partnerów od stolika, student
prawa, miał problem. Załatwił więc u zaprzyjaźnionego lekarza zaświadczenie (rozpoznanie było po łacinie), że cierpi na chorobę nowotworową w terminalnej fazie. I poszedł na rozmowę z dziekanem. Ten przeczytał, zafrasował się, pokiwał głową. Po czym poklepał interesanta po plecach, mówiąc z troską w głosie: „Panie kolego, pan zostawi w spokoju te studia. Wbrew temu, co wielu z was myśli, jestem człowiekiem, więc się na żadną dziekankę nie zgadzam. To byłyby tortury wobec ciężko chorego. Niech pan użyje życia, pochodzi na spacery, pospotyka się z dziewczynami. Indeks już się panu do niczego nie przyda”. Po czym, wciąż pokrzepiająco klepiąc biedaka po plecach, odprowadził go do drzwi, które z rewerencją przed nim otworzył i delikatnie wypchnął na zewnątrz.
Cały uniwersytet wył z radości, bo sprawa się rozeszła błyskawicznie. Dziekan stał się bohaterem, dyscyplina na wydziale wzrosła, a nieszczęsny student... No cóż, jeśli przeczyta ten tekst, niech sam opowie, jakiego kopa dało to jego prawniczej karierze. A dziekan? Prawdę mówiąc, ta historia – ale nie przede wszystkim, bo jeszcze było kilka „wyskoków”, którymi naraził się władzom, m.in. negowanie wyższości ekonomii marksistowskiej nad rynkową – sprawiła, że nie posiadł awansów naukowych. Choć był jednym z najinteligentniejszych i najbłyskotliwszych wykładowców. Ale kilka roczników
prawa wspomina go z rozrzewnieniem, a towarzyskie spotkania w gronie absolwentów zaczynają się niezmiennie od hasła „A pamiętacie, jak on...”. Pamiętamy.
Prof. Łukasz Turski, fizyk, nie ma najmniejszych wątpliwości, że system szkolnictwa wyższego, który stworzyliśmy, wiedzie wprost do zagłady
Tak samo jak innego profesora z Uniwersytetu Śląskiego, który miał zwyczaj urządzać egzaminy poprawkowe w swoim samochodzie. Jadącym ze stolicy Górnego Śląska do stolicy Polski, gdzie miał często do załatwienia liczne sprawy. Pakował do fiata czwórkę poprawkowiczów i odpytywał po kolei. Przepytany był wysadzany gdzieś przy trasie, żeby nie zabierał powietrza innym. I na własną rękę, zwykle autostopem, wracał do domu.
To egzaminowanie w środkach lokomocji to był zresztą dość częsty zwyczaj zabieganych profesorów. Profesor Konstanty Adam Wojtaszczyk z UW odpytywał ponoć kiedyś w taksówce pędzącej na lotnisko. Inna sprawa, że tego typu ekstrawagancje nikogo nie gorszyły. Prawdę mówiąc, im większe „odpały” miał „psor”, z tym większym podziwem opowiadano o tym w akademikach. Pewna profesor, demograf z UŚ, nie przepadała za młodymi kobietami (im ładniejsza, tym gorzej dla niej), więc studentki, idąc do niej na egzamin, „pobrzydzały się”, zmywając makijaż i ściągając włosy w ascetyczne końskie ogony. Niestety, niektórym i to nie szkodziło na urodę. „A pani co tak na czarno, z pogrzebu pani uciekła” – rzuciła do mojej koleżanki, z obrzydzeniem patrząc na jej szczupłą sylwetkę opiętą czarną sukienką. Ta miała tyle refleksu, żeby uśmiercić nieżyjącego już dziadka. Żeby zostać jeszcze przy śląskich klimatach, opowiem o wykładowcy logiki (dziś jest profesorem), mężczyźnie nikczemnego wzrostu, który chciał zamaskować ten defekt i chodził w drewniakach na grubych podeszwach. Byłam tak bezczelna, że zamiast zadowolić się czwórką, która przysługiwała mi z automatu w zamian za piątkę z zaliczenia, poszłam na egzamin po stopień bardzo dobry. Zmierzył mnie wzrokiem, uśmiechnął się i poprosił o skonstruowanie definicji mężczyzny wysokiego. Po gwałtownej wymianie zdań (ja upierałam się przy 190 cm wzrostu, on przy 170, których i tak nie miał) wyleciałam z jego gabinetu, a za mną indeks. Za pogardę, jaką żywiłam do kurdupli, dostałam tróję. Ale to nic w porównaniu z fantazją wykładowcy prawa: zaprosił do gabinetu czwórkę studentów, z rewerencją podsunął im krzesła, po czym przepytywał przez godzinę. Na koniec kazał wstać i odwrócić do góry nogami mebel, na którym każde z nich siedziało. – Tam znajdziecie oceny, które możecie sobie wpisać do indeksu – oświadczył. I z czarującym uśmiechem dodał, że egzaminy nie mają sensu i równie dobrze można by losować oceny. Ta historia akurat skończyła się awanturą i zmianą stopni.
– Pamiętam prof. Jerzego Szaflika, który słynął z tego, że trzy pierwsze pary studentów zawsze u niego oblewały. Dopiero czwarta miała szansę, bo zdążył już się pokrzepić z butelki, którą trzymał w szufladzie biurka – opowiada prof. Anna Mikołejko, socjolog kultury. I dodaje, że potem wyszło na jaw, iż człowiek ten był także tajnym współpracownikiem SB, więc miał duży defekt charakteru. Jednak, generalnie rzecz biorąc, wśród ówczesnych profesorów więcej było takich życzliwych studentom, choć często bardzo surowych. Profesor Jacek Kurzępa z SWPS opowiada o wykładowcy historii prof. Stankiewiczu z Uniwersytetu Zielonogórskiego, zwanym powszechnie Stanleyem. To były lata 80., a więc czas nie najlepszy, jeśli wziąć pod uwagę dostęp do dóbr materialnych i eleganckiej odzieży (królowały swetry i kraciaste koszule), ale Stanley był zawsze tip-top: elegancki, w szytym na miarę garniturze, lustrzanie wyczyszczonych butach, z fryzurą, jakby właśnie zszedł z fotela w salonie fryzjerskim. I jeszcze ta cera: nieskazitelna, lekko opalona. Elegancki i zdystansowany, w rzeczywistości był cholerykiem, choć starał się trzymać nerwy na wodzy. Nie rozumiał, że ktoś może czegoś nie wiedzieć, nie nauczyć się albo – nie daj Boże – zrzynać. Bezlitośnie obnażał niewiedzę studentów, kwitując taką mało satysfakcjonującą go rozmowę słowami: „Jest pani/pan nieprzygotowany/nieprzygotowana”. Chodziło się do niego po 10–12 razy i mawiało się, że kto przejdzie Stanleya, zrobił już
studia, a egzamin z nim był na I roku. – Szczycę się tym, że ja zdałem już za piątym razem – śmieje się prof. Kurzępa. Przeciwieństwem Stanleya był młody doktor, niech jego nazwisko zaginie, abnegat życiowy i intelektualny. Niechlujny, w swetrze powyciąganym, z resztkami jedzenia i tytoniu na niestrzyżonej brodzie. Przychodził na zajęcia, często skacowany, i mówił: „Jestem ja, jesteście i wy, to sobie posiedzimy”. Więc siedzieli bez sensu, tłumiąc irytację i nudę. Choć żeby być uczciwym, to wśród studentów I roku śmierdzący papierochami (i nie tylko) doktor cieszył się większą sympatią niż szalejący Stanley. Dopiero po paru latach to postrzeganie się zmieniło.
Z kolei prof. Krzysztof Pawłowski, założyciel Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu, nie kryje dumy, kiedy mówi o swoim wykładowcy fizyki z Uniwersytetu Jagiellońskiego, prof. Zbigniewie Chylińskim, którego przedmiot – mechanikę teoretyczną – zdawali na III roku. To dla jednej trzeciej studentów była bariera absolutna, której nie byli w stanie pokonać i kończyli edukację, bo poprawkę udawało się zdać nielicznym. – Nie był okrutny, nie krzyczał – wspomina. Ale potrafił powiedzieć odrzuconemu przez siebie delikwentowi, że wprawdzie widzi, iż ten się uczył i nawet przeczytał odpowiednie lektury, ale nie umie myśleć. – Jaki byłem dumny, kiedy usłyszałem z jego ust: pan potrafi myśleć. Wciąż mi brzmią w uszach te słowa jak najpiękniejsza melodia – opowiada Pawłowski i znów jest 1967 r., a on ma 21 lat i dopiero wchodzi w dorosłe życie. Studia są trudne, trzeba się nieźle postarać, żeby utrzymać się w czołówce, bo na 160 osób przyjętych na I rok przynajmniej 60 to najlepsi uczniowie, prymusi i miłośnicy fizyki z całego kraju.
Kolejna wielka postać, jakiej prof. Pawłowski nie zapomni, to prof. Henryk Niewodniczański, który – w przeciwieństwie do Chylińskiego – był kiepskim mówcą i jego wykłady nie były może porywające, ale za to niczym rodzynkami okraszał je wspomnieniami o tym, jak przed wojną pracował z najlepszymi na świecie. Na przykład w maleńkim pokoiku pod schodami robił doświadczenia z Ernestem Rutherfordem, odkrywcą jądra atomowego. – Niewodniczański miał 70 lat, tyle co ja dzisiaj, więc wydawał się nam bardzo stareńki – opowiada fizyk. Niewodniczański nie żyje, tak samo jak Andrzej Aleksander Lasota, którego egzamin z analizy matematycznej był dla studentów fizyki UJ II i III roku istną torturą. Także dlatego, że profesor nie przepadał za fizykami, uważając ich za istoty pośledniejszego sortu niż matematycy, co dawał im wyraźnie odczuć. Sam był niewątpliwie geniuszem: kiedyś pod tablicą wypadł mu z głowy sposób, w jaki miał wyprowadzić jakiś wzór. Żeby nie wyjść na dyletanta, wymyślił całkiem nowe rozwiązanie problemu. – Ostatni raz widziałem go może 10 lat temu. Śmialiśmy się razem, kiedy opowiedziałem mu, jakim uczelnianym postrachem był dla wielu roczników – mówi prof. Pawłowski.
I nie ma wątpliwości, że ci wszyscy groźni, wspaniali ludzie zaważyli na tym, że dziś jest tym, kim jest. Ale czasem i tym najsroższym łagodniały charaktery.
Zofia Kraszewska, dziennikarka, która kończyła prawo w Łodzi, pamięta egzamin zdawany u prof. Jana Gregorowicza, autora podręcznika „Zarys logiki dla prawników”. Kolega, który wszedł razem z nią do gabinetu, strasznie dukał, a Gregorowicz, nie mogąc znieść tych bzdur, inteligentnie z niego szydził. W końcu miał dość, stwierdził, że nie zdaje. – Wtedy koleś zaczął strasznie jęczeć, że on zdać musi, bo jak nie, to wezmą go do wojska, że życie będzie miał złamane – opowiada Zofia. Profesor Gregorowicz złapał jego indeks, zaczął szaleć, wykrzykiwał, że niech go biorą do wojska, do diabła i gdzie tam jeszcze. Niech go w ogóle szlag trafi, bo on głupi i bez logicznego myślenia jest dureń, dno ostatnie, w dodatku bezczelne, bo śmie jego, profesora, o coś takiego prosić. Biegał z tym indeksem po pokoju, mazał coś w nim, szarpał kartki, czerwony na twarzy. To był nieco komiczny widok: niewysoki, siwawo-łysawy pan z okrągłą, wykrzywioną gniewem twarzą. W końcu podbiegł do okna, zamachnął się i niczym kulomiot cisnął indeksem z całej siły na zewnątrz. I padł na krzesło. – My w zamarciu. A on ocknął się, wziął mój indeks i mówi: pani oczywiście dobrze się przygotowała. I choć nie zdążył mi nawet zadać jednego pytania, wpisał cztery do indeksu. Dlaczego nie pięć, tego nie wiem, a nawet mam żal – ciągnie opowieść Zofia. Wyszli z gabinetu, kolega jak oszalały rzucił się szukać indeksu, który leżał gdzieś na ruchliwej, dwupasmowej ul. Uniwersyteckiej. Jest! Trochę rozjechany, ale jest. Otwiera drżącymi rękami – trója!
Profesor Jarosław Górniak, socjolog z UJ, opowiada o wykładowcy historii myśli ekonomicznej prof. Wiktorze Bonieckim – postrachu uczelni – który pewnego dnia stanął przed drżącymi ze stresu egzaminacyjnego studentami i poprosił ich o indeksy. „Amnestia” – ogłosił bardzo zadowolony z siebie, po czym wpisał wszystkim tróje i wyrzucił książeczki za okno. – Dzisiaj takie rzeczy by już nie przeszły – mówi krakowski uczony.
Kultura kawiarni
A nie przeszłyby, gdyż uczelnie to już nie świątynie wiedzy, ale fabryki przepuszczające przez swoje korytarze tysiące studentów, aby szybciej, aby więcej. Przepchać i zarobić. Profesor Pawłowski zwraca uwagę, że kiedy on studiował, po indeks sięgało najwyżej 10 proc. młodzieży maturalnej. Dziś czyni to 60 proc., siłą rzeczy umasowienie musiało osłabić więzi, zbiurokratyzować procedury, a także obniżyć poziom, bo liczba utalentowanych osób w populacji jest stała niezależnie od czasów. Poza tym, nie da się ukryć, pozycja profesora akademickiego jest dziś dużo niższa niż jeszcze kilka dekad temu, kiedy był niemal bogiem. Jak mówi prof. Małgorzata Fuszara, kiedyś taki wykładowca mógł sobie pozwolić na bardzo wiele. Dziś jest jednym z pracowników, który podlega nieustannej kontroli i ocenie – także studentów.
Zdarza się, że zwłaszcza mniejsze, niepubliczne szkoły wyższe żegnają się z osobami zbyt restrykcyjnie podchodzącymi do wymagań i oblewającymi za wielu. Taka osoba uczelni się nie kalkuluje – traci przez nią klientów płacących czesne. Jednak moi uczeni rozmówcy nie do końca zgadzają się z takim postawieniem sprawy. Profesor Pawłowski przekonuje, że ocenianie wykładowców przez studentów jest potrzebne i mądrze traktowane przyczynia się do podniesienia poziomu zajęć oraz buduje kulturę instytucji. – To krok do przodu – zapewnia. Opowiada, że kiedy założył szkołę w Nowym Sączu, na początku pełne kursy prowadzili w niej Amerykanie – było ich 27 – i to oni narzucili standardy. Wysokie – bo zajęcia były ciekawe, prowadzone z pomysłem, z wykorzystaniem najnowocześniejszych narzędzi, obfitujące w eksperymenty. Skala ocen, jakie mogli przyznawać studenci, oscylowała pomiędzy 1 a 7, profesorzy z USA zbierali najwyższe noty, więc ci nasi – chcąc dotrzymać im kroku – musieli się bardzo starać. Nie wszyscy dawali radę. – Mój przyjaciel prowadził kurs, jednak po trzech latach byłem zmuszony go zwolnić. Bardzo to przeżyłem – przyznaje. Dlaczego? – Nie miał podejścia do studentów, krzyczał na nich, nie tolerował pytań, a jednocześnie poziom prowadzonych przez niego zajęć był niezadowalający – opowiada oględnie. Dziś student powinien być partnerem. A więc jednak – zmierzch bogów.
Profesor Górniak zapewnia, że nie do końca. Bo na dobrej uczelni dobrzy studenci potrafią docenić wykładowcę, który jest kompetentny, choć surowy. – Na trudnym egzaminie z analizy danych ponad połowa nie zdała u mnie w pierwszym terminie, podobnie było w poprzednich latach – wspomina. A mimo to (a może z tego powodu) jego oceny udzielane przez studencką brać są wysokie.
Jednak wszyscy moi rozmówcy zgodnym głosem narzekają na wprowadzony dziś do szkół wyższych testowy system oceniania wiedzy egzaminowanych. Profesor Małgorzata Fuszara opowiada, że dziś egzamin z pojedynku intelektów, sprytu, trudnej rozmowy, podczas której jedna strona starała się wysondować stan wiedzy drugiej, umiejętność kojarzenia faktów, sposób rozumowania, a druga stawała na rzęsach, żeby dać radę i przedstawić się w jak najlepszym świetle, przemienił się w nudną procedurę administracyjną. Która praktycznie niczego nie sprawdza, ale którą można zaskarżyć do sądu administracyjnego – co się zdarza. Na przykład z tego powodu, że ktoś urządził egzamin poprawkowy w dzień ustawowo wolny od pracy, bo większości grupy tak pasowało. – Egzamin to także etap uczenia się – wykłada pani profesor, która nie ukrywa, że jest przeciwniczką testów. Spotkanie twarzą w twarz ze studentem może powiedzieć więcej o nim niż perfekcyjne wypełnienie najbardziej skomplikowanego formularza testowego. – Ja chciałabym wiedzieć, jak rozumie zadaną lekturę, jak ją interpretuje. Niekoniecznie interesuje mnie, czy ktoś wie dokładnie, jaki procent naszego społeczeństwa stanowią Łemkowie, bardziej to, co wie o specyfice tego narodu – wyjaśnia prof. Fuszara. Egzamin poprawkowy powinien służyć temu, żeby delikwent się podciągnął, przemyślał pewne sprawy. – No, ale rozmowa jest niemierzalna, a staramy się wszystko wkładać w ramy testowe, co jest prymitywnym sposobem oceniania wiedzy – kwituje. I dodaje, że efekt jest taki, iż z dyplomem szkół wyższych wychodzą osoby słabiej rozwinięte intelektualnie, bo zapamiętanie w celu zdania nawet wielu faktów nijak nie przekłada się na głęboką wiedzę.
Całkiem inna historia to ta, że młodym wykładowcom dziś nie mieści się w głowie, że mogliby przeegzaminować twarzą w twarz parę setek młodych ludzi. Sprawdzenie testu według szablonu jest łatwiejsze. Jednak dla kogoś, kto kocha pracę, jaką jest kształtowanie młodych umysłów, nie stanowi to większego problemu. Ale to pokolenie starzeje się, odchodzi w przeszłość, dziś jest nowy świat, na który nie wyrażają zgody, choć i tak to niczego nie zmienia.
Inne jest także podejście do procesu dydaktycznego: profesor spadł nie tylko z piedestału, ale także zamienił rolę przewodnika, mistrza – na eksperta. Nie musi wchodzić w bliższe relacje ze studentami, przejmować się osobniczymi losami. W każdym razie nie na studiach licencjackich czy magisterskich, gdzie kursantów jest mrowie. I do historii odchodzi szybkimi krokami zjawisko, które można by określić mianem uniwersyteckiej kultury kawiarnianej. Profesor Jarosław Górniak – który studiował zarówno ekonomię, jak i socjologię na UJ – wspomina, że za jego czasów wiele zajęć odbywało się w kawiarniach. – Zwłaszcza na socjologii imponująca ilość akademickich spotkań i warsztatów odbywała się w jednej z licznych kawiarni na Szlaku Królewskim – opowiada. Na przykład nieistniejąca już kawiarnia Senacka przy Grodzkiej, w której zdawał razem z kolegą dwa egzaminy u prof. Jana Jerschiny. Usatysfakcjonowany odpowiedziami dał im po piątce i powiedział: zasłużyliście na lody. – Była jeszcze kawiarnia Pod Pawiem, rozległa, przestronna, gdzie czasem w jednym czasie spotykało się kilka grup, każda skupiona w swoim zakątku. Albo Literacka. Jak brakowało miejsca, to panie kelnerki prowadziły do sali w piwnicy, żebyśmy mieli spokój. I nie przeszkadzało im, że wszyscy zamawiają herbatę z róży – bo to był najtańszy napój w karcie – wspomina prof. Górniak. I nie chodziło o to, by przegrillować czas, w tych knajpkach toczyło się prawdziwe akademickie życie. Toczyły się zażarte dyskusje, czasem wykładowca nie zdążył otworzyć ust, a już się kłócili. To było sprzyjające, ekologiczne środowisko do takich debat. Okrągły stół, adwersarze na wprost oczu. – Tak hartowała się stal – śmieje się prof. Górniak i dopowiada, że z jego socjologicznej, liczącej 15 osób grupy wyszło trzech profesorów. Bo wbrew temu, co się dzisiaj wydaje, za czasów PRL-u uniwersytety były enklawą wolności.
Droga donikąd
Czy dzisiaj jest faktycznie tak bardzo źle? Profesor Łukasz Turski, fizyk, nie ma wątpliwości, że jest gorzej niż fatalnie. Ocenia, że system szkolnictwa wyższego, który stworzyliśmy, wiedzie wprost do zagłady. I w tym, co mówi, nie ma intelektualnej prowokacji, tylko strach. – Przyjęliśmy strukturę, która tworzy mit wyższego wykształcenia, antyrewolucję kulturalną – irytuje się. I dodaje, że system bankrutuje. Czas to pojąć i coś z tym zrobić. Jeśli ktoś nie wierzy, niech przeanalizuje ostatnie przemówienie prezydenta USA Baracka Obamy w ONZ. To, co było w nim naprawdę ważne, to konstatacja, że ważniejsze od wysłania myśliwców do zagrożonego konfliktem obszaru jest to, aby dobrze kształcić młode pokolenie. To warunek sine qua non do tego, aby terroryzm i Państwo Islamskie nie rozlały się na świat. Tymczasem, jak powiada Turski, sztandar nieuctwa niesie się nad trony. Co widać choćby w podręcznikach dla szkół podstawowych, gdzie w książce do przyrody dla klas VI stoi, iż materia zbudowana jest z drobin. – To język wzięty z XIX w., i tak uczone dzieci idą na studia – denerwuje się prof. Turski.
Jest przekonany, że jedynym bogactwem naturalnym, jakim dysponujemy, są mózgi dzieci. A siłą sprawczą, która pozwoli je eksplorować – wykładowcy akademiccy. Lepsi, gorsi, jak w społeczeństwie, w którym nie brakuje idiotów, ale jednak jest w nim więcej – co podnosi prof. Jacek Kurzępa – mądrych ludzi. I oni właśnie w akademickich salach będą nadawać ton. Zwłaszcza ci niepokorni, charyzmatyczni. Bo prawda jest taka, że od wieków byli szykanowani. Wycinani, zwalczani przez bardziej poukładane, konserwatywne koleżeństwo. Profesor Anna Mikołejko przywołuje tutaj przykład Juliana Ochorowicza, geniusza swoich czasów, człowieka renesansu, który był wykładowcą na Uniwersytecie Lwowskim. Uwielbiany przez studentów, prowadził cieszące się wielką popularnością zajęcia z tak atrakcyjnych dziedzin jak psychologia twórczości czy psychologia kryminalna. W dodatku miał warsztaty z fizyki eksperymentalnej, które gromadziły tłumy. Jego kolegom nie podobało się to, co robił – chodziło zwłaszcza o doświadczenia z „magnetyzowaniem” studentów, czyli wprowadzaniem ich w trans somnambuliczny. Zaczęły się plotki, że jest socjalistą, co mogło skutkować nie tylko wyrzuceniem z uczelni, ale i relegowaniem z kraju. Dlatego Ochorowicz załatwił sobie stypendium z Akademii Umiejętności i wyjechał do Paryża. Jednak kiedy już się znalazł na paryskim bruku, okazało się, że stypendium nie ma. – Ale pozbierał się i żył we Francji, sprzedając swoje patenty. Na przykład na telefon z dwiema membranami, za pomocą którego można było nie tylko rozmawiać z drugą osobą, ale także słuchać muzyki – opowiada prof. Mikołejko. We francuskim świecie nauki Ochorowicz przeszedł do historii jako osoba, która była prekursorem telewizji, a w każdym razie przekazywania dźwięku i obrazu w przestrzeń. U nas go nie docenili, ale jego uczniowie, których miał bez liku, sławili jego imię przez całe życie.
I chyba w tym wszystkim mniej więcej o to chodzi. Żeby student miał mistrza, na którym mógłby się wzorować. Który by – niezależnie od metod, jakich używa – dał mu intelektualnego kopa. I posłał w przestrzeń, w której ten młody będzie mógł się wykazać. Takich osób, profesorów, mistrzów, jest na naszych uczelniach zatrzęsienie. Ludzi wielkiego kalibru. Sęk w tym, żeby oni nie bali się być sobą. I aby ich wychowankowie nie za późno zrozumieli, z kim mieli szczęście spotkać się na swojej drodze.
Wykładowca prawa zaprosił do gabinetu czwórkę studentów, z rewerencją podsunął im krzesła, po czym przepytywał przez godzinę. Na koniec kazał wstać i odwrócić do góry nogami mebel, na którym każde z nich siedziało. – Tam znajdziecie oceny, które możecie sobie wpisać do indeksu – oświadczył