Edukacja zawsze była narzędziem w rękach polityków. Dziś dominuje koncepcja neoliberalna – wszystko, co jest użyteczne z perspektywy rynku pracy, jest pożądane. I młodzi też tak myślą o wykształceniu. Bardzo merkantylnie
/>
W poniedziałek zaczynamy rok szkolny. Jeśli wierzyć słowom minister edukacji, rok szkolnictwa zawodowego. To dobry krok resortu?
Dość dziwny. Tok rozumowania jest taki, że skoro maturę zdaje mniej osób, uruchomimy dla nich szkolnictwo zawodowe. Gdyby jednak pani minister przyjrzała się, jak funkcjonowało ono przed 1989 r., wiedziałaby, że nie jest to takie łatwe. Szkoły zawodowe powstawały w określonych regionach i były związane z dominującym tam przemysłem – włókiennictwo było w Łodzi, górnictwo na Śląsku, rybołówstwo na Pomorzu. Po transformacji mieliśmy do czynienia ze strukturalnym tąpnięciem oświaty. Kiedy te gałęzie przemysłu upadały, nie tylko zamykano szkoły, ale też rosło bezrobocie wśród ich absolwentów. Osób bezrobotnych z określonym wykształceniem zawodowym nie wchłonęły inne gałęzie gospodarki.
Obawia się pan powstawania szkół kształcących przyszłych bezrobotnych?
Chcę tylko powiedzieć, że budowanie koncepcji szkolnictwa zawodowego wymaga niesamowitego namysłu i rozwagi. Bo co z tego, że ja dziś uruchomię jakąś szkołę, która będzie kształciła w określonym profilu, skoro kompetencje jej absolwentów po trzech czy pięciu latach przestaną przystawać do wyzwań technologicznych? Proszę zwrócić uwagę – kiedy pojawia się nowy minister, to chce zaistnieć. Może proponować nawet ważne rozwiązania, ale niedokładnie przemyślane. Tak jak rządowy elementarz.
Pierwsza część książki, która trafiła już do szkół, była przygotowywana oficjalnie przez trzy miesiące, nieoficjalnie – kilka dłużej. Ile czasu potrzeba, by przeprowadzić reformę?
Dobre pytanie. Niestety w Polsce kolejni ministrowie edukacji nie zaczynają jednak od odpowiedzi na nie, tylko od spektakularnej wymiany poszczególnych elementów systemu oświatowego. Nie zwracają przy tym uwagi na ich miejsce w całej strukturze ekonomicznej i społecznej. Ofiarą pośpiechu zawsze jest uczeń.
Teraz do szkół obowiązkowo idą sześciolatki z pierwszej połowy rocznika. To też budzi opór rodziców.
Być może szkoły podstawowe są przygotowane na ich przyjęcie, ale co stanie się na wyższych szczeblach? Czy zmieszczą się w gimnazjach? W liceach? Jak będzie z ich rekrutacją na studia? Autorzy reformy nie patrzyli z tej perspektywy. W systemie oświaty państwa dominują doraźne rozwiązania, a nie patrzenie strukturalne. Wyraźny zysk polityczny. Widać to na wszystkich poziomach administracji.
Co pan ma na myśli?
Prowadziliśmy z moim zespołem wiele badań oświatowych w Wielkopolsce. W części z nich wykazaliśmy, jak należy zmienić sieć szkół w Poznaniu, żeby dostosować ją do zmian demograficznych. Niektórzy z miejskich radnych oponowali przeciwko zaproponowanym przez nas rozwiązaniom. Okazało się, że podejmują decyzje dotyczące edukacji, kierując się własnym interesem – czy ich dzieci będą miały bliżej, czy dalej do szkoły. Takich przykładów jest mnóstwo.
Na ile nasz system oświatowy jest wrażliwy na takie ingerencje?
Edukacja zawsze była narzędziem w rękach polityków. W szkole, poza tradycyjnym programem nauczania, funkcjonuje też ukryty program władzy. Jest obecny w różnego rodzaju rytuałach, zawarty w określonych treściach. W 2005 r. gabinet ministra Romana Giertycha chciał wprowadzać do szkół kreacjonizm. Dziś w szkole dominuje koncepcja neoliberalna – wszystko, co jest użyteczne z perspektywy rynku pracy, jest pożądane. Efekt jest prosty – młodzi zaczynają myśleć o szkolnictwie bardzo merkantylnie. Rozpoznają mechanizm selekcyjny szkoły i zaczynają wybierać tylko te przedmioty, które przydadzą im się na dalszym etapie edukacji. Tymczasem na niższych poziomach szkoła powinna przygotowywać w szerszej perspektywie.
Uczniowie po prostu wiedzą, co przyda się na egzaminach.
Szkoła edukuje pod klucz interpretacyjny, to złe założenie. Badania PISA pokazują, że nasza młodzież ma później problemy z zastosowaniem wiedzy – rozwiązywaniem zadań czy już później, w rzeczywistości pozaszkolnej, z rozwiązaniem problemów.
Wróćmy jednak do styku szkoły i polityki. Razem z dwójką innych profesorów UAM napisał pan o tym książkę.
Na podstawie systemów autorytarnych pokazujemy błędy również w naszym szkolnictwie.
Brzmi niepokojąco.
Być może, ale elementy autorytarne nadal są u nas obecne. Szkołom narzuca się na przykład jednolitą ofertę programową, bez rozróżniania środowisk, w których placówki działają. Szkoły mają ograniczoną możliwość dopełnienia programu, bo jest on tak skonstruowany, że nauczyciele mają problem z realizacją wymagań podstawy. Nie mogą wnieść do nauczania tego, co jest istotne dla nich albo dla samej młodzieży. Myślę tu nawet o tak prostej rzeczy jak poszerzenie kanonu lektur.
Przecież kanon jest otwarty. Nauczyciel może dodać, co chce, pod warunkiem że przy okazji uczniowie zdobędą umiejętności określone w podstawie.
Mam dwóch wnuków – jeden skończył liceum, drugi gimnazjum. Ani jeden, ani drugi nie mieli możliwości analizowania takiej literatury, która interesuje dziś młodzież. Mimo że nauczyciele byli otwarci, nie wystarczyło na to czasu. Bo ten jest tak podzielony, że wystarcza tylko na realizację narzuconej oferty. To z niej szkoły są rozliczane przez struktury samorządowe. Skutek jest taki, że placówki nastawione są na to, by uczniowie jak najlepiej zdawali egzamin. W efekcie bardziej koncentrują się na realizowaniu tych zadań, które określane są jako obowiązkowe przez ministerstwo i jego agendy, niż na tym, co faktycznie interesujące i ciekawe dla młodzieży. W dużych miastach to mniejszy problem, bo nastolatki mają dostęp do bogatej oferty innych instytucji. W mniejszych miejscowościach poza szkołą nie ma miejsc, które mogłyby poszerzać wiedzę i zainteresowania.
Jak pan ocenia to, że w majowej sesji niemal co trzeci uczeń nie zdał matury? Jeszcze rok temu odsetek był o 10 punktów procentowych mniejszy.
Myślę, że bardzo łatwo jest manipulować kryteriami selekcyjnymi. Wystarczy podnieść wymagania egzaminacyjne, by mniej osób zdawało. Jeszcze nie ma wyników egzaminu poprawkowego, ale załóżmy, że finalnie nie zda 20 proc. uczniów. Ci ludzie staną się dla państwa dużym problemem.
Co pan ma na myśli?
Nie są przygotowani do wejścia na rynek pracy. Nie zdali matury, ale nie są jeszcze gotowi, by przejąć za siebie odpowiedzialność. Pytanie brzmi: co teraz? Musi je sobie zadać rząd.
Co jest dziś największym wyzwaniem dla projektantów systemu oświatowego?
Problem polega na tym, że w Polsce bardzo trudno jest prowadzić badania oświatowe. Próbowaliśmy z moim zespołem zdefiniować kiedyś zadania dla oświaty w Poznaniu. Miasto nie miało jednak pełnych informacji o szkolnictwie, a ich zebranie ze szkół było szalenie trudnym zadaniem, bo każda placówka robiła to na własną rękę, inaczej. Szkoły nie miały instrumentów, które umożliwiłyby im gromadzenie jednolitych informacji oświatowych. W takich warunkach nie da się wykazać tendencji. Czy zmiany idą w pozytywnym kierunku? Czy mamy do czynienia z niebezpieczną stabilizacją? Czy regresem, jeśli chodzi o jakość nauczania? Nie wiadomo.
Jakie problemy udało się zdefiniować?
Duża ich część wiąże się z demografią. Na przykład: ponieważ liczba uczniów spada z roku na rok, w gminach zamykane są lub przenoszone małe szkoły. Z naszych analiz wynika, że kierowanie sie kryteriami tylko ekonomicznymi jest w tym przypadku niewłaściwe, bo likwidowanie tych placówek prowadzi do patologii na wsi i w małych miastach, gdzie szkoły pełnią nie tylko funkcję edukacyjną, ale też kulturotwórczą. Gdy placówki zabraknie, gmina co prawda nie musi już utrzymywać jej z budżetu, ale musi za to wygospodarować środki na przeciwdziałanie patologiom. W przyszłości zaś dużym problemem będzie stabilizacja niskich poziomów edukacji.
To znaczy?
Pomimo że system jest drożny, czyli po ukończeniu jednego poziomu edukacji można przejść na kolejny, są środowiska, w których młodzież nie osiąga wykształcenia wyższego niż gimnazjalne. Jeszcze tego nie widać w statystykach, bo mają one to do siebie, że spłaszczają obraz rzeczywistości, ale ta tendencja będzie się pogłębiać. To będzie najpierw problem dla samorządów, a potem dla państwa, bo ta grupa stanie się klientami pomocy społecznej. Innym ważnym problemem jest kształcenie nauczycieli, które dziś nie jest zadowalające.
A jaki powinien być idealny nauczyciel na dzisiejsze czasy?
Dobrze wykształceni i przygotowani są nauczyciele wychowania przedszkolnego i edukacji wczesnoszkolnej. To też grupa nauczycieli, która jest najbardziej otwarta na dokształcanie się. Natomiast im wyżej w strukturze oświaty, tym gorzej. Nauczyciele przedmiotowi to w dużej części osoby, które wybierają specjalność nauczycielską z przypadku.
Najpierw chcę być naukowcem, a dopiero jak mi nie wyjdzie...
...zostanę nauczycielem. I to błąd. Powinniśmy wykluczyć takie przypadki. Tak by do zawodu trafiały osoby, które naprawdę tego chcą. Poza tym kształcenie nauczycieli powinno mieć większy związek z praktyką, uczelnie wyższe powinny współpracować ze szkołami.
Pytałam już pana o to, co trzeba zmienić. Teraz muszę zapytać: jak?
W dużej mierze to problem doboru doradców ministerstwa. Nie ma zespołów stałych, które pracowałyby nie tylko nad doraźnymi rozwiązaniami, ale też postrzegałyby system oświatowy w dłuższej perspektywie. Najczęściej jest tak, że ministerstwo zgłasza propozycję, a później szuka do niej wykonawców. A powinno być odwrotnie – to fachowcy powinni uczestniczyć w budowie określonej koncepcji, która będzie obejmowała nie tylko pomysł, ale też sposób jego realizacji. Ten zespół powinien widzieć konsekwencje określonych rozwiązań w określonej perspektywie czasowej. Bo tak trzeba na to patrzeć. Oświatę musimy widzieć łącznie z polityką ekonomiczną państwa.
Czy widzi pan dla nas jakiś wzór w Europie?
Skandynawia. Tam nie reaguje się emocjonalnie na wydarzenia polityczne. System edukacji jest więc stabilny, nie ma wahań od ściany do ściany. Wzorem dla nas może też być współpraca z rodzicami – tam są oni rzeczywistymi partnerami w systemie oświaty, u nas nie angażuje się ich we współpracę ze szkołą. Podobnie zresztą jak samych uczniów, choć to ich oświata dotyczy, w żadnym z ciał doradczych nie pyta się o zdanie. Komitet Rozwoju Edukacji Narodowej ma średnią wieku 65 plus. Choć zasiadają w nim wybitni eksperci, skupiają się na zupełnie innych sprawach niż młodzi ludzie.