Covidowy rok szkolny jest jedną wielką mistyfikacją, a system oceniania uczniów (klas IV–VIII szkół podstawowych i w szkołach ponadpodstawowych) przypomina sceny z filmów Stanisława Barei.

Przykład? Jaś postanowił rzetelnie napisać pracę klasową, bez rodziców, korepetytorów i pomocy naukowych (dawniej się to nazywało: ściągi). Dostał trzy z minusem, a reszta kolegów i koleżanek same piątki i szóstki. Pomyślał: „Muszę to poprawić, bo 5+ dostał nawet Krzyś, który miał same jedynki i dwójki, gdy chodziliśmy do szkoły”. Na kolejnej lekcji pyta więc panią od biologii, czy może poprawić ocenę, zaznacza, że chętnie odpowie ustnie. Nauczycielka na zdalnym jest jednak zapracowana bardziej niż zwykle, więc wysyła Jasiowi test. Ten sam test, który uczniowie rozwiązywali wcześniej… Na jego wykonanie daje 24 godziny… Jaś nie musiał więc nawet angażować do pomocy przy odpowiedziach rodziców ani szukać rozwiązań w podręcznikach lub w internecie. Po prostu w miejsce swoich błędnych odpowiedzi zaznaczył te prawidłowe. Efekt? Szóstka!
Gratulować? Śmiać się czy płakać? A może powiedzieć głośno i wprost, że to patologia i szkoła cwaniactwa, nauka niebycia frajerem wytykanym przez swoich rówieśników. Tylko czy o takie „niebycie frajerem” na pewno nam chodzi?
Co nasze dzieci wyniosą z takiej edukacji, skoro sprawdziany, testy i kartkówki przestały być samodzielnymi pracami? Skoro rozwiązują je całe rodziny albo wynajęci za ciężkie pieniądze korepetytorzy, którzy odwalają czarną robotę za nasze dzieci. Co ci uczniowie będą umieć? Czego się nauczą?
Pytam nie tylko o wiedzę, ale też o podejście do życia. Jak ja jako odpowiedzialny rodzic mam przekonać dziecko, że warto pisać sprawdziany uczciwie i odrabiać zadania zgodnie ze swoimi umiejętnościami (nawet jeśli nie zawsze dostanie się za to najwyższe noty), skoro jego koledzy i koleżanki śmieją się z niego, że jest frajerem? Oni wolą iść na skróty i z przeciętniaków zostać nagle prymusami.
Dyrektorzy i nauczyciele rozkładają ręce i mówią wprost, że nie będą uczniów pilnować, bo liczą na ich uczciwość. Ocenami jakoś się nie przejmują ani tym, że będą musieli więcej niż zwykle wydrukować świadectw z biało-czerwonymi paskami.
A może czas przyznać, że system oceniania uczniów podczas nauki zdalnej po prostu się nie sprawdził i w tym roku wystawiać na świadectwie „zaliczył/nie zaliczył” zamiast fikcyjnych i nieoddających rzeczywistości ocen? Resort edukacji dostrzegał ten problem już w kwietniu 2020 r. I co? I nic. Przestańmy wreszcie udawać, że mamy superedukację, bo jeśli uczniowie wrócą do szkoły we wrześniu 2021 r., wszyscy boleśnie się o tym przekonamy w pierwszych miesiącach lub tygodniach nauki.
I nie wierzę, że będzie więcej pieniędzy na dodatkowe zajęcia wyrównawcze, bo powinny one być zaplanowane już teraz – w kwietniowym arkuszu organizacyjnym. Tymczasem dla dyrektorów szkół to okazja do szukania oszczędności. Dowody? Wbrew apelom kuratoriów i związkowców nie ma zastępstw za chorego nauczyciela, uczeń nie ma wtedy po prostu lekcji, może wrócić do gry komputerowej, do łóżka spać albo pójść na balkon zapalić elektronika. Powrót starszych uczniów zakończy udawanie, że wszystko jest dobrze. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy, a nie naśladować absurdy z filmów Barei. Do roboty, panie ministrze!