W zaciszach uniwersyteckich korytarzy przetrwał system, którego miejsce powinno być na kartach historii. Tak stary jak sama idea uniwersytetu. Feudalizm
Dziennik Gazeta Prawna
Ponieważ wszystkim jest doskonale znane, że nie posiadam niczego, co pozwoliłoby mi wyżywić się i odziać, dlatego też zwróciłem się do waszej łaskawości i postanowiłem, że powinienem się oddać i powierzyć waszej opiece”. Tymi słowami wasal ślubował seniorowi wierność w zamian za gwarancję bezpieczeństwa. Tak działo się w średniowieczu.
Dziś feudalizm wciąż ma się nieźle, system – choć próbuje się go zmienić – nie tylko dostosował się do współczesnych realiów, lecz także usprawnił. Wasalizacja zachodzi w momencie przekroczenia progów uniwersytetu. Automatycznie, cicho i niepostrzeżenie. Powodując złość, niezadowolenie, a czasami zwykły niesmak.
– Kiedy szłam na studia doktoranckie, miałam już wymarzoną pracę – wspomina Anna, która nie chce podawać ani swojego prawdziwego imienia, ani miasta, w którym studiowała, ani uczelni i kierunku. Z tego prostego względu, że „jej branża nie jest zbyt duża”. Możemy jednak napisać, że była to jedna z lepszych uczelni w kraju. – Do tego udało mi się zdobyć stypendium doktoranckie. Kiedy jednak chciałam przedłużyć je na następny rok, usłyszałam od promotor, że nie ma o tym mowy, bo „za mało bywam na uczelni” i „się nie wykazuję”, że tak w ogóle to mam już pracę na etat i dlaczego miałabym pobierać dwie pensje, skoro w ramach jednej z nich nie wykonuję żadnych usług dla uniwersytetu? – mówi doktorantka.
Annę, jak opowiada, szczególnie zabolało to, że promotor przy podejmowaniu decyzji nie wzięła pod uwagę, że mimo pracy zawodowej nie zaniedbała ona naukowego rozwoju. Cała historia mogła mieć jednak drugie dno. Zbliżał się termin dużej konferencji i potrzebne były osoby, które mogłyby pomóc w jej organizacji. Lenno w postaci doktoranckiego stypendium trafiło do koleżanki z zakładu – bezrobotnej, mającej przez to o wiele więcej czasu na „świadczenie usług na rzecz uniwersytetu”.
Wasale bez ochrony seniora
Współczesne warianty relacji senior – wasal najprościej wytropić, podążając na uczelni śladem zależności młodszych od starszych. O ile w przypadku studentów studiów licencjackich i magisterskich nie jest to tak bardzo widoczne, o tyle w przypadku doktorantów relacja ta nie wygląda już tak różowo. Z jednej strony często są to ludzie pracujący, z dziećmi, kredytem – po prostu dorośli. Z drugiej strony jednak traktowani wciąż jak studenci. Martyna, doktorantka na wydziale humanistycznym jednej z większych krajowych uczelni, przez kilka lat nie tylko prowadziła zajęcia, lecz też udzielała się w licznych komisjach stypendialnych, rekrutacyjnych i innych. – Trudno oprzeć się wrażeniu, że doktoranci stali się tanią siłą roboczą. Weźmy chociażby prowadzenie zajęć, które powinno służyć przygotowaniu do pracy dydaktycznej, stać się elementem dalszej pracy akademickiej, ale nie służy temu z bardzo prostej przyczyny: bo takiej pracy dla nas nie ma – mówi.
Doktoranci nie tylko są zobowiązani do prowadzenia zajęć, lecz także pomagają w organizowaniu konferencji czy uczestniczą w pracach ciał kolegialnych na poziomie wydziału i instytutu. Marząc o pracy akademickiej, oprócz działalności naukowej, angażują się na rzecz swojego seniora w te wszystkie zajęcia, bo mają nadzieję na akademicki angaż w przyszłości. Ten jednak, mówi Martyna, jest iluzją, nawet dla najlepszych – najczęściej z powodu braku etatów. Prędzej czy później u młodego adepta nauki pojawia się niezadowolenie z powodu stanu portfela. – Jeśli doktorant nie jest sponsorowany przez hojnych rodziców, staje przed dylematem: czy skupić się na pracy badawczej i pogodzić z żenującą sytuacją finansową, czy łączyć idealistyczną pracę naukową z zapewniającą byt pracą zawodową, co z kolei prędzej czy później odbije się negatywie na jakości tej pierwszej. A ponieważ za coś trzeba jeść, prędzej czy później idzie do pracy – mówi Martyna. Życie zawodowe, obowiązki rodzinne – wszak mówimy prawie o 30-latkach – to najczęstsze powody, dla których doktoranci opuszczają feudalną domenę.
Zresztą uczelnie nie tylko nie wchłaniają utalentowanych wychowanków, lecz wielu utrudniają realizowanie się poza murami uczelni. Z taką sytuacją spotkał się Adam, absolwent wydziału prawa uczelni na północy kraju. – Szedłem na uniwersytet z mocnym postanowieniem, że będę łączył naukę z pracą. Miałem szczęście, bo trafił mi się staż w jednej z kancelarii. Perspektywa pracy na stałe była mocna, ale mój pracodawca oczekiwał, że będę w biurze codziennie 8 godzin. Napisałem w związku z tym do prodziekana ds. studenckich prośbę o ułatwienia w zaliczaniu przedmiotów, wyborze grup ćwiczeniowych itd. W odpowiedzi przeczytałem, że „albo nauka, albo praca” – wspomina.
Ostatecznie udało mu się sprawę załatwić pomyślnie: dogadał się z większością wykładowców. Z wyjątkiem jednego. Więc raz w tygodniu opuszczał wcześniej staż, aby zdążyć na te jedne zajęcia. – Ciekawe jest to, że ci, z którymi najtrudniej było się porozumieć, to ci, którzy mieli najmniejszy dorobek naukowy. Nie mam pojęcia, czy byli zazdrośni o to, że młody człowiek ma szansę rozwinąć się zawodowo, czy może chodziło o coś innego. Do dzisiaj tego nie wiem – zastanawia się Adam. W jego wypadku staż zamienił się w pracę.
Baron się kala
W badaniach opinii publicznej zawód profesora cieszy się poważaniem wśród Polaków. Widać to w badaniach CBOS prowadzonych na przestrzeni ostatnich dwóch dekad. W lutym 1995 r. 84 proc. respondentów odpowiedziało, że zawód profesora cieszy się u nich „dużym poważaniem”. W sierpniu 2013 r. podobnego zdania było zaledwie o 2 pkt proc. ankietowanych mniej. To gigantyczny kapitał społecznego zaufania, który często nie wytrzymuje zderzenia z codzienną praktyką akademicką.
Siłą rzeczy prestiż uczonych przekłada się na prestiż instytucji, dla których pracują, wzmacniany dodatkowo przez monolityczny wizerunek „wszystko jest w najlepszym porządku”, o jaki dbają same uczelnie. Od czasu do czasu na forum publicznym głos zabierają jednak dysydenci, którzy lamentują nad stanem uniwersytetów. Jednym z nich jest dr Andrzej Dybczyński, politolog z Uniwersytetu Wrocławskiego, który trzy lata temu opublikował na łamach „Gazety Wyborczej” artykuł „Jestem baronem. Nie chcę dłużej żyć w średniowieczu”. Opisał w nim przerażającą panoramę polskiej akademii zasiedlonej przez małostkowych ludzi żądnych władzy i tytułów, którzy więcej czasu spędzają, załatwiając własne „interesiki”, niż zajmując się rzetelną pracą.
„Uniwersytet to mieszanka feudalizmu, kapitalizmu i socjalizmu. Mieszanka najgorszych cech każdego z tych systemów. Uczelnia utrwala feudalną zależność młodszych pracowników naukowych od pracowników samodzielnych, nie oferuje jednak opieki seniora nad wasalem. Oczekuje się kapitalistycznej wydajności przy zachowaniu socjalistycznych wynagrodzeń. Konserwuje się socjalistyczne wzorce biurokratyczne, jednocześnie likwidując socjalistyczne przywileje socjalne” – pisał. Artykuł wywołał burzę i trwającą kilka tygodni dyskusję, ostatecznie jednak nie wpłynął na zmianę stosunków panujących na uczelni. Zgodnie z przewidywaniami samego Dybczyńskiego.
Wrocławski dysydent wspomniał o tym, że bardzo często czuł niesmak z powodu działań uczelnianych kolegów. Nie wspominał jednak o tym, że feudum bardzo często rozciąga się także poza linię demarkacyjną pomiędzy tym, co dozwolone, a tym, co niesmaczne, także w inny sposób. Mówi Agnieszka, która ukończyła niedawno jeden z mniejszych uniwersytetów. – Mieliśmy wykłady z nietypowym panem, który często wtrącał w swój wywód niedwuznaczne komentarze. Na jednym z nich zahaczyliśmy o Platona, a w platonizmie bardzo ważna jest metafora jaskini – drogi, jaką człowiek pokonuje ku prawdziwemu poznaniu. I pan tak opowiada o Platonie, i nagle wtrąca do koleżanki siedzącej w pierwszej ławce: a co by było, gdybym powiedział: „Pokaż mi, dziecinko, swoją jaskinię platońską?”. Część sali osłupiała, część się zaśmiała. Wykładowca kontynuował: „Oczywiście zapytałbym, na jakim etapie dojścia do prawdziwej wiedzy jest koleżanka”. Żenada.
Wasale wyższego rzędu
Średniowieczny feudalizm stworzył wielopiętrową drabinę społeczną, w której senior miał wasali, a ci z kolei mogli mieć swoich. Nie inaczej jest na dzisiejszych uczelniach. Studenci i doktoranci to wasale niższego rzędu. Nad nimi jest jedno piętro złożone z tych, którzy oczekują na przejście od statusu pracownika niesamodzielnego do samodzielnego, innymi słowy – na upragnioną habilitację, pierwsze piętro senioratu.
Doktor Radek, psycholog, wzdycha: – Nieważne, jakie masz publikacje w periodykach naukowych, jakie badania przeprowadziłeś, ile grantów zdobyłeś. Bez habilitacji nie jesteś na radzie wydziału, nie jesteś znany w uczelnianym środowisku. Mniej się liczysz. Musisz swoje odsiedzieć, dać się poznać i dopiero gdy już znają twoją twarz, zaczynają się z tobą troszkę bardziej liczyć.
Młody psycholog wie, o czym mówi, bo dopiero dwa lata temu – po kilku latach na uczelniach w Wielkiej Brytanii – wrócił na polski uniwersytet. – Są różne wyznaczniki statusu w uczelnianym świecie. Zdobywasz grant, to masz kilka punktów więcej. Ale granty naukowe, które przecież dają instytutowi pieniądze, nie przekładają się automatycznie na naukowy szacunek. Dla wielu z wyższymi tytułami naukowymi młody z wieloma grantami to tylko kłopot i zagrożenie, bo zawyża standardy – dodaje doktor Radek.
To oznacza, że akademia wciąż oderwana jest od jakichkolwiek kryteriów mierzących efektywność. Potwierdza to doktor Piotr, pracownik jednej z uczelni technicznych. – W ciągu kilku lat, które spędziłem jako pracownik uczelni, nikt nie zainteresował się efektami mojej pracy. A opinię swojego przełożonego, która jest potrzebna do oceny okresowej pracownika, miałem sobie napisać sam – mówi. Zresztą wystawienie negatywnej oceny pracownikowi mogłoby spowodować chęć zwolnienia go, a pusty etat mógłby powędrować do innego zakładu, a to nie jest w interesie żadnego przełożonego. Jeżeli jest coś, o co dbają akademiccy seniorzy, to rozmiar swojego feudum.
Katarzyna jest doktorem nauk medycznych i – jak wszyscy inni rozmówcy – nie chce podawać nazwy jednostki naukowej, w której pracuje. Powód jest bardzo prosty – już na pierwsze pytanie o naukowy feudalizm reaguje śmiechem, tyle że gorzkim. – To idealna nazwa na stosunki panujące szczególnie w medycynie. My, chłopi pańszczyźniani, doktoranci i doktorzy, musimy nieodpłatnie na rzecz naszych panów, czyli profesorów, świadczyć różne prace. Mojemu profesorowi za darmo piszę przemówienia, recenzje artykułów i książek naukowych, które on oczywiście sygnuje swoim profesorskim nazwiskiem – mówi. Katarzyna chce się jednak pochwalić, że po drodze udało jej się sprzeciwić jednej z akademickich tradycji: odmówiła prowadzenia za darmo ćwiczeń, które jedna z profesorek wpisywała sobie do pensum (pewnej wymaganej od pracownika naukowego liczby przeprowadzonych zajęć). Zresztą, jak wskazuje młoda pani doktor, różnicę w uczelnianym statusie widać nie tylko po skrócie przed nazwiskiem, lecz także w bardziej prozaicznych aspektach akademickiego życia. – Miejsca postojowe na strzeżonym parkingu są zarezerwowane tylko dla profesury. My, malutcy doktorzy, możemy parkować na trawie pod płotem – mówi.
Wtóruje jej doktor Radek: – Jest grupa profesorów, która od dawna powinna być na emeryturze, bo nie pracuje naukowo ani dydaktycznie, ale wciąż są etatowymi pracownikami, a więc przysługują im gabinety. W efekcie brakuje biur dla młodych. Regularnie zdarzają się sytuacje, gdy nowy kierownik zespołu badawczego nie ma własnego biurka przez rok czy półtora – mówi.
Taka niepotrzebna cyfryzacja
Niesprawiedliwie byłoby pisać o feudalizmie akademickim i zrzucać wszystko na pracujących tam ludzi. Oni poruszają się w systemie procedur, dokumentów i regulaminów, który nie pozostaje bez wpływu na uczelnianą mentalność. Hierarchia akademicka jest wpisana nawet w tak podstawowe kwestie funkcjonowania uniwersytetu jak obieg dokumentów. Przykład pierwszy z brzegu: błahość spraw, z jakimi trzeba się zgłaszać do najwyższych władz uczelnianych. Wie coś o tym Krzysztof, pracownik nienaukowy jednego z uniwersytetów w Polsce zachodniej. – Obieg dokumentów po kolejnych biurkach to na uniwersytecie wiedza tajemna – śmieje się.
Na potwierdzenie wyjmuje pokrytą pieczątkami i zapisaną ręcznym pismem kartkę: to wniosek o używanie samochodu prywatnego w celach służbowych. Sprawa niby prosta, ale tylko z pozoru. Krzysztof pismo musiał najpierw przedłożyć szefowi swojego działu. Ten prośbę uznał za sensowną i napisał kilka słów uzasadnienia. Potem papier trafił piętro wyżej, do jego przełożonego (w zależności od miejsca w strukturze uniwersytetu może być nim dziekan, prorektor lub rektor). Na piśmie pieczątka – wpłynęło do sekretariatu przełożonego. Pod nią jego adnotacja, że chciałby zasięgnąć w tej sprawie opinii kanclerza. Kanclerz wpisał kilka słów zgody i podpisał się. Wtedy zgodę wyraził także przełożony przełożonego Krzysztofa. Sprawa została wreszcie załatwiona.
– I tak jest z każdą, najmniejszą bzdurą. W przypadku wyjazdu służbowego całodzienna dieta wynosi 30 zł. Ale jeśli jesteś na konferencji albo szkoleniu i organizator uraczył cię na miejscu śniadaniem, od tej stawki odlicza się 7,50 zł. Jeśli zapewnił ci obiad, odpisuje się 15 zł. Ryczałt za dojazdy komunikacją miejską wynosi 7 zł. Więc na każdym takim wyjeździe zbiera się każdy paragon i każdy bilet, siada i liczy. Potem oczywiście zasadność tych wydatków znowu musi potwierdzić góra, a na sam koniec trafią one do teczki z wyjazdami służbowymi danego działu – mówi.
Krzysztof nie podważa zasadności skrupulatnego rozliczania każdej złotówki, ale zwraca uwagę, że procedury angażują czasem nieproporcjonalnie wiele sił i środków. Zgadza się z nim Dominik, który na innej uczelni miał styczność z zamówieniami publicznymi. Mówi on, że czas ich trwania paraliżuje czasem zwykłą pracę. I podaje przykład: stary komputer trzeba wymienić na nowy. Zapotrzebowanie na sprzęt jest przekazywane biuru zamówień. Ten dział zbiera wiele takich zamówień, po czym ogłasza jeden przetarg. Każdy taki komputer, każda potrzebna drukarka stanowią jego osobne części, serwery dla matematyków za 200 tys. zł także. Firmy startujące w przetargu mogą odpowiedzieć na jego całość lub tylko na wybrane części. Ponieważ jedynym kryterium wyboru jest cena, muszą kombinować, w jaki sposób dać odpowiednio niską, ale wyjść przy tym na swoje. – Firma wie, że obniżenie ceny sprzętu opłaci jej się tylko wtedy, gdy uzbiera takich małych zamówień odpowiednio dużo, a więc wygra kilka części przetargu. Kiedy się okazuje, że wygrała dwie zamiast np. siedmiu, wycofuje się. Wtedy trzeba złożyć zamówienie jeszcze raz i poczekać do wyników następnego przetargu. W efekcie na jeden komputer do zastosowań biurowych czekaliśmy ponad rok – wspomina. Owszem, regulacje pozwalały na ominięcie tej ścieżki w nagłych wypadkach. A wymiana przestarzałego sprzętu komputerowego, o ile ten się nie spalił lub nie uległ innym uszkodzeniom, nagłym wypadkiem nie jest.
A propos komputerów, to daleko posunięta informatyzacja po latach wreszcie przynosi efekty. Na niektórych uczelniach indeks papierowy wystawia się już tylko na prośbę studenta, bo przy wypisywaniu ocen obowiązuje elektroniczny obieg. Żegnajcie kolejki po wpisy i podróże na kampusy na drugi koniec miasta? Nie do końca, bo nie wszyscy pracownicy zdążyli się przestawić na elektroniczny obieg. – I nie wpisują ocen do uczelnianego systemu, pomimo napomnień. Najwyraźniej mają to poprostu gdzieś – zżyma się Dominik. Kiedy na jednym z wydziałów jego uczelni pojawiła się propozycja, aby pracownicy pewien dokument zgłaszali drogą elektroniczną, starsi pracownicy zgodnym chórem odrzekli, że „to jest taka niepotrzebna cyfryzacja”. W takich chwilach uczelniani wasale pewnie żałują, że kiedykolwiek ślubowali wierność seniorom.
Przysięgę seniorowi wasal mógł kończyć tymi słowami: „Dokonałem też tego na następujących warunkach: winniście mnie wspierać i wspomagać tak wyżywieniem, jak odzieżą, abym mógł stosownie do tego służyć wam i być pożytecznym, a dopóki będę żył, winien jestem wam służbę i posłuszeństwo na prawach wolnego człowieka i nie jestem w mocy za żywota mego uwolnić się spod waszej władzy i opieki, lecz aż do śmierci winien jestem pozostawać pod waszą władzą i ochroną”. Nowi wasale wciąż ślubują, ale czy seniorzy nie dają za mało?