Międzywojenna Polska zmarnowała swój najcenniejszy skarb – pierwsze pokolenie wychowane w niepodległym kraju. Dziś III Rzeczpospolita robi dokładnie to samo
Dziennik Gazeta Prawna
Jesteśmy generalnie absolutnie krajem, który nie ma jakiejkolwiek perspektywy. Czy to w sporcie, czy w biznesie, czy w życiu prywatnym nie ma perspektywy dla nikogo” – wściekał się podczas rozmowy z dziennikarzami Jerzy Janowicz. Na początku kwietnia, po bolesnej porażce w tenisowym meczu z Chorwacją, naszej gwieździe w czasie konferencji pasowej puściły nerwy. Janowicz pozwolił sobie wówczas na publiczną chwilę szczerości, której długo będzie żałował. „Nie ma żadnej pomocy w żadnym sporcie i żadnym zawodzie. Każdy musi orać i wyrywać sobie, żeby coś osiągnąć” – mówił. Na głowę tenisisty natychmiast spadła lawina krytyki. W mediach dziennikarze ochoczo przedstawiają go jako rozkapryszonego bałwana, niemającego pojęcia o prawdziwym życiu. Z gwiazdy tenisa stał się nagle „niesfornym przeciętniakiem”. Wtórują im internauci, notabene uwielbiający hejtować każdego, kto cokolwiek osiągnął. Komentarze: „Janowicz, zjedz snickersa”, należą do najbardziej taktownych. Swoje trzy grosze dorzucił nawet 93-letni, legendarny komentator sportowy Bohdan Tomaszewski. „Nadmierna miłość własna, zarozumiałość, brak zrozumienia, czym jest autorytet w życiu młodego człowieka, brak taktu, brak wyczucia” – diagnozował osobowość Janowicza w wywiadzie dla Programu Pierwszego Polskiego Radia. Jako sposób na te przypadłości sugerował pomoc psychiatry. Urodzonemu w listopadzie 1990 r. Janowiczowi pokazano więc szybko, gdzie jest jego miejsce. Czyli dokładnie tam, gdzie znalazło się całe pokolenie, do którego należy. Pierwsze, urodzone w wolnej Polsce, tu wykształcone, wychowane i obecnie usiłujące odnaleźć swój modus vivendi. Co nie takie łatwe, jeśli zważyć, że od dekady jest ono systematycznie kantowane, okradane i wykorzystywane.
Szkoły ściemniania
W obu Rzeczpospolitych sposoby obchodzenia się z pierwszym pokoleniem dorastającym w niepodległym kraju łączy zastanawiająco wiele podobieństw. Zaraz po narodzinach młodego państwa w 1918 r. zamierzano dzieci dobrze wyedukować. W związku z tym wprowadzono powszechny obowiązek szkolny. Nigdy natomiast nie zadbano o zapewnienie środków na właściwą realizację tej decyzji w praktyce. Za to od końca lat 20. systematycznie zmniejszano wydatki na edukację. W zaledwie kilka lat średnia liczba dzieci wzrosła z 49 – w statystycznej klasie szkoły podstawowej – do imponującego zagęszczenia 63 uczniów na klasę. Nad takim tłumem musieli panować nauczyciele, którym od 1930 r. z powodu kryzysu ekonomicznego kilkakrotnie obniżano wypłaty. Tempo wprowadzenia nowych oszczędności wzrosło wraz z objęciem przez Janusza Jędrzejewicza w 1932 r. posady ministra wyznań religijnych i oświecenia publicznego. Jędrzejewiczowska reforma systemu edukacyjnego doprowadziła do powstania sześcioletniej podstawówki (siódmą klasę przeznaczono dla dzieci kończących edukację), czteroletniego gimnazjum oraz dwuletniego liceum. Co pozwoliło na komasację placówek i obniżenie wydatków na budowę nowych szkół z 39 mln zł w 1928 r. do zaledwie 0,9 mln dziesięć lat później. A wszystko przy niebywale wysokim przyroście naturalnym, gdy w każdym roczniku było ponad milion młodych ludzi. Legendarną jakość przedwojennej matury osiągnięto nie dzięki inwestycjom w szkolnictwo i wysokim wymaganiom (choć faktycznie wymagano dużo), lecz ograniczeniu liczby osób dopuszczonych do egzaminu. W kraju posiadającym ponad 30 mln mieszkańców rocznie maturę zdawało jedynie 30 tys. młodych ludzi, stanowiących najzdolniejszą elitę. Dziś maturzystów jest dziesięć razy więcej, natomiast roczniki wchodzące w dorosłość zmalały poniżej 400 tys. osób.
W takiej sytuacji wydawać by się mogło, że wystarczy zachować poziom wydatków, by radykalnie podnieść jakość edukacji. Z tą kwestią ekipy rządzące przez ostatnie dwie dekady Polską poradziły sobie w iście przedwojennym stylu. Najpierw przeprowadzono reformę strukturalną, wprowadzając gimnazja, w których skomasowano młodzież będącą w najtrudniejszym momencie okresu dorastania. Dzięki temu powstały placówki, których boją się zarówno nauczyciele, jak i uczniowie. Przy okazji następuje sukcesywna komasacja szkół oraz zwiększanie liczebności klas, bo molochy, najlepiej pracujące na trzy zmiany, są najtańsze w utrzymaniu. To, że kierunek działań jest słuszny, ogłosił rząd wraz z mediami w grudniu ubiegłego roku. Prowadzony pod egidą OECD Program Międzynarodowej Oceny Uczniów (PISA) wystawił polskim piętnastolatkom za rok 2012 znakomitą cenzurkę. W umiejętności czytania ze zrozumieniem, rozwiązywania zadań z matematyki i wiedzy o przyrodzie polskich uczniów w Europie wyprzedzili jedynie koledzy z Liechtensteinu, Szwajcarii, Holandii, Estonii i Finlandii. „Mamy powody do dumy i satysfakcji. Nasza młodzież jest najzdolniejsza na świecie. O tym moje pokolenie mogło tylko marzyć” – ogłosił premier Donald Tusk. Wtórowała mu nowa minister edukacji Joanna Kluzik-Rostkowska. „Te wyniki to wspólny sukces moich poprzedników w MEN” – mówiła. Sukces w pierwszym teście PISA młodych Polaków nie powinien zaskakiwać. Wedle danych Eurostatu przeciętny nastolatek w kraju nad Wisłą między 15. a 19. rokiem życia poświęca na naukę niemal jedną piątą swojego czasu. Statystyczny niemiecki rówieśnik o połowę mniej. I tu pojawił się pewien zgrzyt. W ocenie PISA tej różnicy prawie nie widać. Jednak prawdziwa katastrofa objawiła się miesiąc temu. Na początku kwietnia opublikowano wyniki drugiej części testu. Dotyczyła ona badania, jak piętnastolatki potrafią radzić sobie z rozwiązywaniem konkretnych problemów, korzystając z wykutej na pamięć wiedzy. Podczas trzydziestu minut badań młodzi ludzie rozwiązywali dość banalne zadania, np. o treści: „Dostałeś od znajomego odtwarzacz mp3. Zapoznaj się z tym, jak działa, a potem (klikając jak najmniej razy) ustaw go na słuchanie muzyki rockowej przy głośności 4 i poziomie basów 2”. W bardziej wymagającej części żądano od rozwiązującego, aby kupił w biletomacie jak najtańszy bilet na trasę z kilkoma przesiadkami. Młody Niemiec zdobył średnio 509 punktów, Anglik nawet 517. Natomiast polski uczeń uciułał ledwie 481 punktów, co jest jednym z najgorszych wyników w krajach OECD. Informacja o tym nie przebiła się w polskich mediach. Nie skomentował jej też żaden przedstawiciel Ministerstwa Edukacji. Co akurat nie powinno dziwić.
Uniwersytety deprawacji
Państwo polskie dbało i dba także o edukację młodzieży na wyższych uczelniach. Choć raczej należałoby to nazwać deprawacją moralną połączoną z obdzieraniem ze wszelkich złudzeń. Tej samej czynności dokonywały dwa krańcowo odmienne modele edukacji. Ten przedwojenny oferował studia gronu nielicznych wybrańców. W rekordowym 1938 r. we wszystkich szkołach wyższych nauki pobierało 48 tys. studentów. Dyplom magistra gwarantował pracę oraz szybki awans społeczny. Jednak jego niedostępność rodziła napięcia wstrząsające krajem. Pod koniec lat 20. młodych ludzi coraz bardziej bolało, że aż 18 proc. wszystkich studentów stanowiły osoby pochodzenia żydowskiego. Zaś na kierunkach zapewniających najbardziej prestiżową i dobrze płatną pracę – medycynie oraz prawie – studenci wyznania mojżeszowego stanowili ponad 30 proc. Ciekawą sprawą było to, że politycy zainteresowani problemem nie postulowali zadbania o zwiększenie liczby miejsc na uczelniach. Społeczne potrzeby zaspokoić miała zasada „numerus clasus”. Co oznaczało, że liczba Żydów na uniwersytetach zostałaby ograniczona wedle ich proporcjonalnego udziału w składzie etnicznym społeczeństwa Rzeczpospolitej – czyli ok. 10 proc. Ten endecki postulat szybko przestał wystarczać młodym, którzy na początku lat 30. żądali wprowadzenia „numeru nullus”, sprowadzającego się do reguły: uczelnie w Polsce tylko dla Polaków. Wcielać ją w życie na uniwersytetach zaczęli związani z narodową prawicą studenci. Tworząc bojówki systematycznie napadające na żydowskich kolegów. Ci, wspierani przez socjalistów oraz komunistów, próbowali się odgryzać. Początkowo władze usiłowały zapanować nad sytuacją. „Opór trzeba będzie łamać gwałtownymi środkami, najmniej w ciągu roku trwać będzie walka, aż się opanuje teren, kosztem być może kilkakrotnego zamknięcia uczelni, relegacji 1000–2000 studentów” – zanotował w dzienniku jesienią 1931 r. wiceminister wyznań religijnych i oświecenia publicznego Bronisław Żongołłowicz. Ale walki trwały dużo dłużej, zaś władze stawały się coraz bardziej bezradne. Tymczasem młodzież w przytłaczającej większości przejęła idee narodowe i wściekły antysemityzm. Obserwujący to zjawisko socjolog, z przekonania socjalista, prof. Ludwik Krzywicki przyznawał, że młodzi narodowcy imponowali swą ideowością i zaangażowaniem w sprawę, „nie dbając o następstwa osobiste dla siebie”, jak zauważał naukowiec. W efekcie niedostępność wyższych studiów sprawiała, że pod koniec lat 30. uniwersytety kształciły Polaków świetnie umiejących obić pałką przeciwnika lub pociąć go żyletką, nienawidzących wszelkiej odmienności, a zwłaszcza Żydów. Wpojono im przekonanie, że każdy problem da się rozwiązać za pomocą brutalnej siły. Trudno tego nie nazwać inaczej niż totalną klęską edukacji humanistycznej.

Państwo polskie dbało i dba o edukację młodzieży na wyższych uczelniach. Choć należałoby to nazwać deprawacją moralną połączoną z obdzieraniem ze złudzeń

Współczesne polskie uczelnie są miejscami równie mocno deprawującymi osoby z nimi związane. Wyznaczone cele były jak zwykle szczytne. Założenia przyjęte piętnaście lat temu przez rząd AWS zakładały, że należy zapewnić jak największej liczbie młodzieży wyższe wykształcenie, co ułatwi im życiowy start oraz ochroni przed bezrobociem. W tym czasie rodził się już w Polsce prawdziwy przemysł edukacyjny. Liczba publicznych szkół wyższych wzrosła po 1989 r. z 90 do 132. Ponadto powstało ponad 300 prywatnych uczelni. Dzięki temu obecnie nauki pobiera na nich ponad 1,6 mln młodych ludzi. Kiedy boom się zaczynał, ukończonymi studiami wyższymi mogło pochwalić się 7 proc. Polaków. Dziś wśród trzydziestolatków 40 proc. ma wyższe wykształcenie. Wyznaczony cel osiągnięto. Kłopot w tym, że spowodowało to drastyczne obniżenie jakości edukacji i wymagań stawianych studentom. Inaczej się nie dało, bo przecież stawianie wysokich wymagań skutecznie uniemożliwiłoby tak radykalną poprawę statystyk. Za dużo osób odpadałoby w czasie studiów, psując Ministerstwu Nauki i Szkolnictwa Wyższego budowaną od lat propagandę sukcesu, zaś szkołom wyższym po prostu dobry biznes. Dzięki temu, że nieukończenie studiów (jeśli student szczerze chce dyplomu) jest praktycznie niemożliwe, uczelnie generują rocznie 18 mld zł przychodu. „Czuję się w obowiązku zwierzyć Wam z bardzo przykrej tajemnicy. Nie jesteście – w większości z Was – dobrze wykształceni, a jedynie tak Wam się wydaje” – pisał pod koniec kwietnia dwa lata temu w liście otwartym do młodych ludzi, przesłanym redakcji „Gazety Wyborczej” prof. Jan Stanek, fizyk z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Nie pozostawiał swym adresatom wielu złudzeń. „Zostaliście oszukani najpierw przez nauczycieli, a potem przez wykładowców. To oni, a przynajmniej wielu z nich, bezpodstawnie wypisali Wam świadectwa, zaliczyli egzaminy i wydali dyplom – czasami nawet po kilka. Następnie chcący Wam się przypodobać politycy wmówili Wam i Waszym rodzicom, że dyplom jest tożsamy z posiadaniem wiedzy i umiejętności” – twierdził prof. Stanek. Tak naprawdę to, że są nabijani w butelkę, młodzi ludzie przeczuwali od dawna. Na uczelniach wykładowcy masowo narzekają, iż studenci zupełnie się nie uczą, a jedynie pozorują zaangażowanie. Choć jednocześnie sami udają, że przekazują im wiedzę. Ale po co cokolwiek robić, skoro wydanie dyplomu jest premią gwarantowaną. Nawet pisanie prac dyplomowych wzięli już na siebie zawodowcy. Obecnie najczęściej spotykanym rodzajem ogłoszeń na tablicach w instytutach naukowych oraz na latarniach w ich okolicy są te informujące, pod jaki numer telefonu zadzwonić, by otrzymać „wsparcie przy pisaniu prac licencjackich oraz magisterskich”. Naukowcy ich nie zauważają, a studenci przez delikatność tego nie wytykają. Ucząc się, jak udawać nieistnienie problemu, oszukiwać przede wszystkim samego siebie, a także tego, iż kto żąda uczciwych zasad, jest skończonym frajerem.
Kłamaliśmy i będziemy kłamać
Mówienie prawdy młodemu pokoleniu nie jest zresztą mocną stroną Polaków. W latach 30. w ramach wszechobecnego „wychowania państwowego” budowano mit, że Józef Piłsudski wyprowadzi kraj z każdej opresji. Młodzi ludzie musieli cztery razy do roku oddawać hołd swemu dobroczyńcy i opiekunowi. 19 marca z okazji imienin Józefa, 6 sierpnia w rocznicę wymarszu I Kompanii Kadrowej z Oleandrów, 15 sierpnia dla uczczenia Bitwy Warszawskiej oraz 11 listopada, dla upamiętnienia fety zgotowanej przez mieszkańców stolicy Komendantowi po jego powrocie z Magdeburga. Ale w 1935 r. Marszałek zmarł. Wśród jego następców ani prezydent Mościcki, ani Edward Rydz-Śmigły, ani też minister spraw zagranicznych Józef Beck nie mieli szansy odgrywać roli żywej legendy. Zbudowano więc mit Rzeczpospolitej jako mocarstwa, które „nawet guzika od munduru” nikomu nie odda. „Ponieważ skłopotany obecnie świat boi się państw dynamicznych i chętnie się z nimi układa, by nie dopuścić do awantury – podkreślajmy te elementy, które świadczą i czynią wrażenie, że jesteśmy dynamiczni” – zapisał minister Beck w instrukcji dla członków polskiej delegacji na Zgromadzenie Ligi Narodów we wrześniu 1937 r. Cała polityka wewnętrzna i zagraniczna polskich władz w tamtych latach była nastawiona na udawanie państwa dynamicznego, umiejącego zapewnić bezpieczną przyszłość młodemu pokoleniu. Niemal wszyscy w kraju dali się na to nabrać. W przeciwieństwie do Adolfa Hitlera. Dlatego klęska we wrześniu 1939 r. tak zaszokowała, zwłaszcza młodych Polaków.
Trzecia Rzeczpospolita również dba o bezpieczną przyszłość kolejnych pokoleń. Widać było to w spotach reklamowych otwartych funduszy emerytalnych, które zalały wszystkie kanały telewizyjne na początku 1999 r. Staruszkowie spędzali w nich czas na plażach, pod palmami lub śmigali na nartach po alpejskich stokach. O tym, że nikt już nie będzie musiał się bać starości, informowały, zatrudnione do kampanii reklamowych, największe wówczas gwiazdy: Konrad, Linda, Malajkat, Zamachowski, Pyrkosz etc. Prywatne firmy zrobiły swoje, zaś władze zapomniały poinformować obywateli, że w starym systemie państwo naliczało wysokość emerytury na podstawie kwoty bazowej i ostatnich dochodów. To powodowało, że wynosiła ona prawie 70 proc. pensji. Co dziś daje comiesięczną wypłatę z ZUS średnio 1,9 tys. zł. W nowym systemie wysokość świadczenia zależy od zebranych w ZUS składek. Każdy ma dostać tyle, ile wypracował. Co oznacza, że jeśli nawet na zaledwie kilka lat wypadnie z systemu np. z powodu bezrobocia, jego emerytura okaże się głodowa. Ale nawet jeśli popracuje bez przerwy do 67. roku życia, może liczyć wedle szacunków na jakieś 35 proc. ostatniej pensji, czyli 1,2 tys. zł na rękę. Śmierci głodowej przyszłego emeryta miały zapobiegać drugi oraz trzeci filar systemu. Pomysł niestety nie wypali. Ogólnie mówiąc dlatego, że państwo polskie nie stać już na dopłacanie do procedury przekazywania środków w zarząd OFE. Trik polegał na tym, że część składki emerytalnej, przenoszonej do drugiego filaru, powodowała niedobory w kasie ZUS. Aby zakład mógł wypłacać bieżące emerytury, minister finansów musiał stale dotować go pieniędzmi z budżetu państwa. Zdobywano je, zaciągając po prostu nowe pożyczki. I miało to trwać przez 40 lat. Wedle wyliczeń byłego ministra finansów Jacka Rostowskiego system OFE wymusił wzięcie przez państwo kredytów na kwotę 260 mld zł. Najzabawniejsze, że ten dług będzie musiało spłacić pierwsze pokolenie III RP. Na szczęście zadbano, by system edukacyjny niespecjalnie uczył młodych ludzi liczyć w zakresie powyżej stu, więc taka kwota sprawia wrażenie już zupełnie abstrakcyjnej. Inaczej na każdym kroku w III RP mogłoby pachnąć rewolucją. Tym bardziej że spełnione zostało inne kryterium powodujące destabilizację porządku społecznego. Po zburzeniu Bastylii jeden z przywódców buntu, adwokat Georges Danton lubił mawiać, że największy błąd starego reżimu stanowiło wykształcenie tysięcy prawników, „lecz nie dano nam żadnych spraw do prowadzenia” – dodawał. Młode pokolenie może mieć podobne odczucia. Dano mu dyplomy wyższych uczelni rzekomo gwarantujące przyszłość. Resztę miał załatwić elastyczny rynek prac. Z roku na rok coraz bardziej elastyczny. O ile w 2008 r. na umowach śmieciowych zatrudnionych było 9 proc. pracobiorców, o tyle obecnie jest to już 13 proc., czyli ok. 1,35 mln, przeważnie młodych ludzi. Co ciekawe wedle raportu Polskiego Badania Panelowego (POLPANU) 60 proc. osób pracujących pięć lat temu na umowach cywilnych pozostaje na nich do dziś lub w ogóle nie ma pracy. Z tego powodu traci szansę na otrzymanie kredytu hipotecznego, kupienie mieszkania, założenie rodziny, posiadanie dzieci. Generalnie umyka mu szansa stabilizacji, pomimo coraz bardziej zaawansowanego wieku.

W II Rzeczpospolitej starzy pełni byli dobrych chęci, ale dokonywali fatalnych wyborów, za które pierwsze pokolenie wolnego kraju zapłaciło własnym życiem

Ale żadnej rewolucji tak naprawdę nie będzie, bo ci z młodego pokolenia, którzy czuli się najbardziej oszukiwani, już dawno wyemigrowali. Notabene do dziś nikt nie jest w stanie określić, czy jest to milion, czy może dwa miliony młodych Polaków.
Coś więcej niż kamienie
W filmie Roberta Glińskiego „Kamienie na szaniec” twórca kilka razy rozminął się zarówno z książkowym oryginałem, jak i ze źródłami historycznymi. Kluczowe nieścisłości dotyczą momentów, w których pokolenie starych zdradza idealistycznych i przepełnionych patriotyzmem harcerzy. Członkowie Szarych Szeregów nie odbili „Rudego” na czas, bo ojciec „Zośki” zablokował zgodę dowództwa AK. Potem, gdy harcerze nadal chcieli ratować kolegę, dowódca Oddziałów Dyspozycyjnych Kedywu major Jan Kiwerski udawał, że go nie ma w Warszawie, byle odwlec akcję. Ojciec „Rudego”, widząc zmasakrowanego syna, jedyne, co potrafi, to powiedzieć mu, iż jest dumny z takiego potomka. W końcu młodzi postawili na swoim i przeprowadzili akcję pod Arsenałem. Ale za późno. Gestapowskie tortury zabiły „Rudego”. Jedynie Gliński jest w stanie odpowiedzieć, na ile zastosowana w filmie licentia poetica celowo podkreśla obraz zdradzonego przez swych rodziców pokolenia. Jednak trafił celnie. W II Rzeczpospolitej starzy pełni byli dobrych chęci, ale dokonywali fatalnych wyborów, za które pierwsze pokolenie wolnego kraju zapłaciło własnym życiem. Dziś na szczęście rachunek nie musi być tak wysoki, no i zostało jeszcze trochę czasu, by go anulować.