Miał być lekiem na brak przedszkoli i hitem ustawy o opiece nad dziećmi do lat trzech. Dzienny opiekun, bo o nim mowa, we własnym domu miał zorganizować opiekę nad maksymalnie piątką maluchów. Tani to i sprawdzony sposób. We Francji, której polityka prorodzinna jest wzorem dla innych państw, z dziennego opiekuna korzysta więcej niż połowa rodziców dzieci do lat trzech. Oczami wyobraźni resortu pracy można było dostrzec, jak tabuny osób starają się o taki status.
Rzeczywistość brutalnie zweryfikowała te wizje. W II półroczu 2013 r. w całym kraju funkcjonowało zaledwie 71 dziennych opiekunów, mimo że odpowiednie przepisy obowiązują już od wiosny 2011 r. W niektórych regionach, w tym w woj. śląskim (drugim pod względem liczby ludności), nie było ani jednej takiej osoby.
Trudno wytłumaczyć porażkę takiej formy opieki. Teoretycznie ma ona zalety, które powinny interesować rodziców – dostępność, małą liczebność grupy, którą zajmuje się opiekun, niższe koszty (np. w porównaniu z zatrudnieniem opiekunki). Jeśli trudno znaleźć przyczynę niepowodzenia, to zazwyczaj chodzi o brak funduszy. Jednak w tym przypadku i to uzasadnienie wydaje się nietrafione – pomoc na zatrudnienie opiekuna i wyposażenie miejsca, w którym przebywają dzieci, można było uzyskać z programu Maluch. Całej winy za porażkę nie można też przypisywać procedurom czy biurokracji. W końcu od lipca ubiegłego roku dziennych opiekunów mogą zatrudniać nie tylko samorządy, ale i podmioty prywatne.
Co zawiodło? Na to pytanie musi odpowiedzieć sobie resort pracy. Możliwe, że w Polsce po prostu łatwiej jest zbudować kolejny żłobek, niż przystosować do opieki mieszkanie opiekuna. Może sami rodzice mają większe zaufanie do instytucji niż do pojedynczej osoby, która z własnej woli chce się sama dziećmi zajmować (dla wielu to pewnie podejrzane). A może nikomu nie chce się zajmować działalnością, która kokosów nie przynosi, a łatwą pracą nie jest.