Wysyłać sześciolatka do szkoły czy nie? To pytanie spędza sen z powiek tysiącom rodziców. Niestety prostej odpowiedzi dla wszystkich nie ma i nie będzie. Bo sprawa jest skomplikowana, a o ostatecznym wyniku decyduje wiele czynników, nieraz o bardzo indywidualnym charakterze.
Wielkość szkoły, opinia o konkretnym wychowawcy, tłok w klasach i ich liczba w placówce. Bezpieczeństwo maluchów. Łączenie dwóch roczników, co nieuchronnie powoduje większą konkurencję na każdym możliwym szczeblu edukacji. I coś, o czym myślimy chyba w ostatniej kolejności: program i jego realizacja. W teorii ma wyrównywać szanse tak, by po 3. klasie dzieciaki ławą ruszyły na podbój nauki. A w praktyce? Co zrobić, gdy okazuje się, że w 1. klasie miała być nauka czytania, ale 90 proc. maluchów już czyta, a także liczenia, ale dzieciaki całkiem sprawnie rachują. Oczywiście nauczyciel powinien pamiętać o potrzebach wszystkich podopiecznych, ale przy 30 małych, pełnych życia i energii osóbkach jest to trudne.
Więc kto dukał na początku, ten duka dalej, a jego problemy zamiast znikać, narastają. Czytając tekst, ma kłopot ze zrozumieniem, a bez tego nie odpowie na pytania i nie rozwiąże zadań. I cała edukacja przez zabawę bierze w łeb. „Nie może być tak, że dziecko w przedszkolu nieustannie się bawi, a nagle trafia do ławki na kilka godzin i słucha lekcji od dzwonka do dzwonka”. To cytat z ministerialnych urzędników. Trudno się nie zgodzić. Tylko dokładnie tak w większości przypadków jest – więzienie w ławce wygrywa z wolnością kolorowych dywaników i poduszek rozłożonych w salach, które zaadaptowano dla najmłodszych. Więc kto ma jeszcze możliwość podjęcia decyzji, niech będzie świadom wszystkich za i przeciw. Ja już wiem. Mój sześciolatek, co być może państwa zaskoczy, do szkoły pójdzie. Czy zrobiłem słusznie? Odpowiedź będę znał za rok.