Choć szkoły mają obowiązek udzielić dziecku ze specjalnymi potrzebami wszelkiej pomocy, rodzice muszą ją wyprosić. Winne są nie tylko one – szwankuje cały system edukacyjny.
Antek do zerówki mógł chodzić tylko dzięki temu, że w szkole przez cały czas towarzyszyła mu babcia. Raz, kiedy jej nie było, nauczyciele wezwali karetkę pogotowia. Powód? Jak potem przekazano matce, dziecko nie chciało wyjść z kącika wyciszającego w świetlicy, nawet wtedy, kiedy je próbowano stamtąd wyciągać siłą. Szkoła jest integracyjna, a Antek ma zdiagnozowaną łagodną formę autyzmu.
Taka realizacja idei integracji w polskim systemie edukacyjnym nie należy do rzadkości. Szkoła uważa, że niepełnosprawne dziecko to problem. – Nieustannie słyszę, że mój syn jest niewychowany, agresywny. Same najgorsze rzeczy, nikt nigdy nie informuje o postępach czy sukcesach. Sugestia jest jasna, że źle go wychowuję – mówi Barbara, matka 9-letniego Antka. Czasem nauczycielki mówiły to wprost, przekonując, że to z jej winy z syna wyrośnie przestępca. Barbara miała wrażenie – jak sama to określa – że wrzuciła do szkoły śmierdzące jajko i najlepiej, jakby zniknęła, zabierając je ze sobą.

Mojemu dziecku należy się rehabilitacja ruchowa, pedagog, psycholog, logopeda. I co? I nic – pisze jedna z matek. Prawo jest po jej stronie, ale to nie wystarcza

U Antka autyzm wykryto, kiedy był w przedszkolu. Chłopiec nie jest w stanie rozpoznać stanów emocjonalnych otoczenia, w stresie bywa agresywny. Z drugiej strony ma bardzo wysokie IQ – 140 – i świetnie radzi sobie z matematyką. Tego jednak szkoła nie dostrzega. Prawdziwy dramat zaczął się, kiedy zajmująca się małym babcia wyprowadziła się do innego miasta. – Szkoła tak często wzywała mnie, żebym wzięła dziecko ze szkoły, bo sobie nie radzą, że aby spełnić ich wymogi, powinnam zrezygnować z pracy – mówi matka chłopca. Wtedy zaczęła czytać przepisy (korzystając z pomocy rzecznika uczniów niepełnosprawnych), żeby sprawdzić, jakie prawa przysługują dziecku i jakie obowiązki ma wobec niego szkoła. Wysyłała pisma do dyrektora i kuratorium, prosząc o logopedę, o terapię indywidualną, ale także o szacunek dla syna. Sytuacja zaczęła się zmieniać. Choć nie jest idealnie, ustały telefony, a Antek otrzymał dodatkową pomoc.
Zgodnie z przepisami szkoła powinna zapewnić uczniom o specjalnych potrzebach konieczną pomoc bez interwencji rodzica. Taki scenariusz to jednak – z chlubnymi wyjątkami – teoria. – Każdą rzecz musimy wychodzić, wyszarpać, wyprosić – te słowa w rozmowach z rodzicami dzieci z dysfunkcjami powtarzają się najczęściej. W efekcie ci, którzy powinni dostać najwięcej wsparcia, są najbardziej wymęczeni wojną z systemem. Problem w tym, że najczęściej oni sami czują się winni i wolą się nie wychylać, byleby nie zostali zmuszeni do przenoszenia dziecka ze szkoły do szkoły. Walczą ci, którzy są lepiej wykształceni, oraz ci naprawdę zdeterminowani, a wsparcia szukają w różnych organizacjach zajmujących się niepełnosprawnością. Główne problemy, z którymi się zgłaszają, to nacisk kadry, by zabrać dziecko z placówki, brak wsparcia specjalistycznego – w szkole nie ma zajęć logopedycznych, brakuje nauczyciela wspomagającego czy psychologa. Rodzice żalą się na przymuszanie do nauki indywidualnej, czyli w domu – byle tylko wypchnąć dziecko z systemu. I na wrogość. Często nie dzieje się to otwarcie, tylko trwa wojna podjazdowa – tak długo, aż rodzic się załamie i zniknie ze swoim problemem. – Mam wrażenie, że szkoła cały czas próbuje udowodnić, że trudności nie ma, a kłopotem są wyłącznie rodzice – mówi jedna z matek.

Odgórny prikaz

Batalia nie jest łatwa. – Często okazuje się, że brak jakiegoś słowa na kolejnym z papierów, które trzeba przynosić do szkoły, może sprawić, że dziecko nie otrzyma terapii – mówi Wojciech, ojciec 8-letniego Ignacego. Samo zdobycie dla syna orzeczenia z poradni pedagogiczno–psychologicznej równało się z cudem. Najpierw okazało się, że zwykłe poradnie nie wydają orzeczeń o specjalnych potrzebach edukacyjnych dla dzieci autystycznych. Zaś tych, które wydają, jest bardzo niewiele. Nawet w wyspecjalizowanych placówkach nie mógł jednak szukać pomocy, bo choć psychiatrzy, przygotowując orzeczenie medyczne, powiedzieli mu, o jaką chorobę w przypadku syna chodzi, nie napisali w dokumentacji, że dziecko jest ze spektrum autyzmu, czyli ma cechy charakterystyczne dla dzieci autystycznych. Poradnia przyjęła go dopiero po tym, jak zrobił tam karczemną awanturę.
Choć dobrze przygotowane papiery to podstawa, często to dopiero początek drogi. Bo szkoły nie lubią żadnej formy niepełnosprawności. Eksperci mówią wprost: integracja w polskim systemie oświaty nie wypaliła. Brak przygotowania rodziców i pedagogów powoduje niejednokrotnie większe szkody niż korzyści. Doprowadza do większej stygmatyzacji i izolacji dzieci z niepełnosprawnością. – Dochodzi do segregacji – mówi Magdalena Zawadzka, założycielka niepublicznej szkoły Wspierania Rozwoju. Szwankuje cały system. I oddala się cel, do którego dąży się w Europie, czyli tak zwana edukacja włączająca, w ramach której uczniowie o specjalnych potrzebach uczęszczają do szkół ogólnodostępnych.
Najczęściej integracja jest realizowana na żywioł. Szkoły realizują program, nie słuchając rodziców. Skutki mogą być fatalne. Tak było w jednej z podstawówek w dużym mieście.
Jak opowiada matka jednej z uczennic, jej córka Ania, drugoklasistka, która chodziła do klasy z dziećmi niepełnosprawnymi, potrafiła po przyjściu ze szkoły siedzieć i godzinami bezmyślnie gapić się w ścianę. Na pytanie, co się dzieje, wzruszała ramionami. Kiedy pewnego dnia wróciła z pourywanymi guzikami i siniakiem, matka z grupą innych rodziców interweniowała u dyrekcji. To jednak nie przyniosło skutku. Rodzice w końcu sami uznali, że integracja się nie powiodła, i masowo zaczęli wypisywać dzieci ze szkoły. Klasa rozpadła się jeszcze przed końcem roku.
Kłopoty Ani nie miały żadnego związku z kolegami z klasy. Problem leżał po stronie organizacyjnej. Klasa integracyjna powstała nagle (jak tłumaczyła rodzicom dyrektorka, taki był „prikaz z góry”). Nie było miejsca prowadzenia terapii metodą integracji sensorycznej, brakowało psychologa, a także wykwalifikowanej kadry. Kiedy po kilku miesiącach rodzice prosili o zorganizowanie spotkania dla nich oraz uczniów zdrowych, by wiedzieli, jak funkcjonować z dziećmi z niepełnosprawnością, dyrekcja odmówiła. Prośba, by nie zmieniać wychowawczyni po roku, bo dzieci się do niej przyzwyczaiły, także została rozpatrzona odmownie. – W klasie wisiała tablica, na której było 10 rzeczy, za które uczniowie otrzymywali punkty ujemne, i tylko 4, za które można było zyskać pozytywne oceny. Próby pokazania, że lepiej wyciągać z dzieci to, co w nich dobre, spotkały się z oporem – mówi matka innej uczennicy. Najgorzej było w świetlicy: latające krzesła, zmiażdżone kości, guzy. Panie nie dawały sobie rady z zajmowaniem się zarówno dziećmi nadpobudliwymi bez orzeczeń, jak i tymi zdiagnozowanymi.
Szkoła kontynuuje integrację. Co ciekawe, kiedy ci uczniowie, którzy sprawiali najwięcej kłopotów nauczycielom, trafili do klas bez żadnego dodatku w nazwie, zaadaptowali się lepiej niż w poprzedniej grupie. – Powinno być tak, że każda szkoła przyjmuje dzieci, oczywiście w granicach rozsądku, do normalnych klas. By ich nie grupować, tylko uczyć razem z innymi. Pokazać uczniom, że taka jest nasza rzeczywistość. Że niepełnosprawni są wśród nas, a nie gdzieś schowani – mówi Paweł Kubicki, rzecznik uczniów niepełnosprawnych ze Stowarzyszenia Nie-Grzeczne Dzieci.



Casting na dzieci

Teoretycznie szkoła rejonowa ma obowiązek przyjąć każdego ucznia – niezależnie, czy ma orzeczenie z poradni, czy nie. Co jednak zrobi rodzic, który po szczerej rozmowie z dyrekcją usłyszy, że nie otrzyma żadnego wsparcia i powinien znaleźć dostosowaną do jego potrzeb placówkę? Będzie szukał, bo chce dla dziecka jak najlepiej. A reakcje są różne: – Kiedy położyliśmy teczki z dokumentacją medyczną naszego syna w pobliskiej szkole, teoretycznie z oddziałami integracyjnymi, pani w sekretariacie wybuchnęła śmiechem i oddała nam papiery. Syna nie przyjęli – mówi Wojciech. W innej szkole pani dyrektor wyjaśniła mu, że nie mają odpowiedniej kadry, klasy są przepełnione i nie będzie to dobre miejsce dla dziecka, nawet z pogranicza autyzmu. Skarga w gminie niczego nie przyniosła. W efekcie Wojciech dowozi syna do szkoły w innym powiecie, zabiera mu to dwie godziny dziennie.
Miał szczęście, bo znalazł dobrą szkołę. A to nie jest proste. Ponieważ placówka przygotowana na przyjmowanie dzieci z orzeczeniami to towar deficytowy, sama określa reguły, ograniczając rodzicom możliwość wyboru. Niektóre urządzają tzw. castingi. Wybierają takich uczniów z niepełnosprawnością, którzy sprawiają jak najmniej kłopotów, a szkoła i gmina mają dzięki temu dowód, że realizują program.
Dramatyczną sytuację potwierdzają dane Systemu Informacji Oświatowej: wynika z nich, że blisko 160 tys. uczniów o specjalnych potrzebach edukacyjnych uczy się w szkołach specjalnych (do tych trafia 55 proc. uczniów, także tych, którzy by sobie poradzili w szkołach ogólnodostępnych) albo szkołach z klasami integracyjnymi. W dwu trzecich szkół nie ma ani jednego dziecka z orzeczeniem – tak przynajmniej wynika z ostatnich zestawień z 2010 r.

Brak współpracy z MEN

Nauczyciele często nie ukrywają, że ich zdaniem integracja to mit. Pytają, jak pracować z dzieckiem z nadpobudliwością albo agresją w klasie, tak by nie zaniedbać reszty uczniów. Przecież wystarczy jeden niegrzeczny, żeby uniemożliwić prowadzenie lekcji. Mają rację, jeżeli nie przejdzie się specjalistycznych szkoleń, szanse na odpowiednie poprowadzenie klasy z dzieckiem, które wymaga dodatkowej opieki, są niewielkie. Jednak dobra wola plus zdobyte umiejętności oraz współpraca z rodzicami mogą to umożliwić. Przekonał się o tym Wojciech, który choć musi wieźć syna do szkoły godzinę, nie żałuje, bo trafił na wspaniałą placówkę. Tutaj nauczyciele i dyrekcja rozmawiają z rodzicami, jego syn ma logopedę, terapię sensoryczną, a nawet dzięki programom unijnym ma specjalne zajęcia poświęcone poprawie umiejętności pisania. Ojciec martwi się jednak przyszłością – w szkole jest gimnazjum, ale liceum już nie.
Dane pokazują, że liczba dzieci z orzeczeniami w szkołach ponadgimnazjalnych jest znikoma. Poza oczywistymi barierami intelektualnymi wynika to m.in. z wypalenia rodziców zmęczonych walką o prawa edukacyjne dla swoich dzieci prowadzoną już od przedszkola. – Poza tym nie ma instytucji, która by ich
wsparła. Do której mogliby się zwrócić w przypadku kłopotów ze szkołą – mówi Kubicki. Teoretycznie taką rolę odgrywa kuratorium, które sprawuje nadzór nad pracą szkół. Ale jak wynika z raportu Agnieszki Dudzińskiej, która w zeszłym roku była rzecznikiem uczniów niepełnosprawnych, najwięcej problemów na szczeblu lokalnym przysporzyły jej w pracy kuratoria oświaty. Jak pisze, w teorii powołane do sprawowania nadzoru pedagogicznego, w praktyce instytucje te w wyjaśnianiu sprawy poprzestają z reguły na skontaktowaniu się ze szkołą, kontroli prawidłowości dokumentacji oraz na relacjach dyrektora i pedagoga szkolnego. Niezwykle rzadko wizytatorzy zadają sobie trud wysłuchania rodziców. I trudno się spodziewać, że coś się zmieni, jeżeli przykład idzie z góry. Dudzińska w raporcie wskazuje, że największy opór materii spotkał ich ze strony Ministerstwa Edukacji Narodowej: „MEN dawało nam do zrozumienia, że zna sygnalizowane przez nas problemy i wie, iż ich źródłem jest sposób naliczania, a zwłaszcza sposób wydatkowania części oświatowej subwencji ogólnej, nie wykazało jednak nigdy woli systemowego rozwiązania tych znanych sobie problemów”.

Milionowe straty

MEN wydaje ponad 3 mld zł na wsparcie dzieci ze specjalnymi potrzebami. To całkiem dużo. Dlaczego więc w większości szkół argument jest niezmiennie ten sam: nie mamy pieniędzy? Kłopotem jest fatalny sposób podziału subwencji. Bo MEN, owszem, przeznacza na ucznia w zależności od stopnia niepełnosprawności nawet do 44 tys. zł rocznie (na zwyczajnego ucznia idzie 4717 zł).
Problem w tym, że pieniądze trafiają do gminy, a nie do szkoły. Ta wrzuca je do jednego worka, z którego idą środki na pensje dla nauczycieli czy pokrycie kosztów remontu szkół. A ponieważ gminy mają mało pieniędzy, te zaoszczędzone na niepełnosprawnych uczniach często są ratunkiem dla podreperowania budżetu oświatowego. I nie zawsze są przeznaczane na logopedę czy dodatkowego nauczyciela na lekcji.
W efekcie jest tak, jak pisze jedna z matek na forum portalu „ABCD edukacji włączającej” – Orzeczenie z poradni psychologiczno-pedagogicznej dostaliśmy jakieś 2 lata temu. Na orzeczeniu o wczesnym wspomaganiu rozwoju mam pięknie napisane, że należy się mojemu dziecku rehabilitacja ruchowa, pedagog, psycholog, logopeda. I co? I nic – zwierza się. Dodaje, że w jej gminie nawet nie ma poradni. – Na moją prośbę o zatrudnienie takiej osoby, która może przychodzić też do nas do domu, jeśli nie mają lokalu, pani zbyła mnie. Nie ma kasy – pisze na forum matka. I prosi: – Dziewczyny, pomóżcie. Nie chcę im kolejny raz odpuścić. Płacę za terapie młodego kupę kasy. Nic nigdy nie dostaliśmy państwowo, chociaż wszystkie papiery mamy. Piszę podanie do gminy zajmującej się szkolnictwem i do wójta. Na jakie paragrafy mogę się powołać? Czy oni muszą, czy tylko mogą zapewnić mojemu dziecku wczesne wspomaganie rozwoju? – pyta. Prawo jest po stronie matki. To jednak nie wystarcza. Kobieta przygotowuje się do walki. A to dopiero początek, bo dziecko jest jeszcze w przedszkolu
Jednak wojny podjazdowe ze szkołą i nauczycielami są niekorzystne nie tylko dla dzieci i ich opiekunów, lecz także dla państwa. W ramach projektu Wszystko Jasne Stowarzyszenie Nie-Grzeczne Dzieci zapytało rodziców, ilu z nich zrezygnowało z pracy, bo zmusił ich do tego system edukacyjny. W tym roku uzyskali kilkanaście odpowiedzi twierdzących. Takich sygnałów było jednak dużo więcej. Szkoła – tak jak to było w przypadku Antka – wprost żąda obecności opiekuna. – Albo wzywa go tak często z prośbą, by zabrać dziecko, że praca staje się niemożliwa – mówi Magdalena Zawadzka. Niektóre placówki zmuszają do nauczania indywidualnego – to oznacza, że dziecko jest cały czas w domu, co zupełnie wyklucza aktywność zawodową jednego z opiekunów, najczęściej matki. Jak wynika z wyliczeń dokonanych w ramach projektu, suma, jaką państwo dokłada do rodziny, w której matka do ukończenia 60 lat zwalnia się z pracy i nabywa uprawnienia do świadczenia pielęgnacyjnego wynoszącego 520 zł, to 1 054 903 zł. – MEN daje pieniądze, które wspierają wadliwy system. W efekcie państwo dodatkowo do niego dopłaca – mówi Kubicki.