Zapisy do żłobka, przedszkola, a potem dobrej szkoły – droga przez mękę dla rodziców. Brak jasnych wytycznych, które decydują o przyznaniu miejsca, powoduje, że rodzice kombinują, jak mogą, żeby ich pociechy miały najpierw zapewnioną opiekę, a później edukację.
Zagwozdkę mają również samorządy – jak ustalić kryteria naboru, żeby z jednej strony zapewnić miejsca maluchom, a z drugiej nie zmniejszyć swoich dochodów. W kontekście zapowiadanych zmian demograficznych, już zachodzącej ewolucji na rynku pracy i w końcu wydłużenia wieku emerytalnego, brak długofalowej polityki prorodzinnej działa jak bomba z opóźnionym zapłonem.
Nawet ustawa żłobkowa, która miała stymulować rozwój placówek opieki nad dziećmi do 3 lat, nie może nabrać właściwego tempa. Co prawda liczba żłobków w 2011 r. minimalnie zwiększyła się (o około 30 w porównaniu z 2010 r.). Jednak chętnych na opiekunów dziennych wciąż brakuje. Ustawa ta nie rozwiązała również problemów związanych z ustaleniem wysokości opłat. Gminy w swoich uchwałach, gdzie określają, za co i w jakiej wysokości mają płacić rodzice za opiekę w żłobku, tak różnie interpretują przepisy ustawy, że albo doprowadza to do pobierania niedozwolonych opłat albo do kwestionowania ich przez wojewodów.
Nie lepiej jest w przypadku przedszkoli. I tu również zawiodły przepisy. Te teoretycznie miały rozwiązać problem ustalania wysokości opłat. Wyszło jak zwykle, czyli po kieszeni dostali rodzice. Miejsc w przedszkolach od tego nie przybyło. Sytuację dodatkowo komplikuje decyzja rządu o przesunięciu obowiązku posyłania sześciolatków do szkoły. Pozostawienie ich w przedszkolach blokuje bowiem miejsca dla pięciolatków, które muszą tam trafiać obowiązkowo.
Brak spójnego przekazu rządu co do jego wizji polityki prorodzinnej (a takiej moim zdaniem brakuje) to zły sygnał dla potencjalnych rodziców. I nie zmienią tego projekty ustaw, które są przygotowane pod dyktando chwili.