Robert Kamionowski: Nie ma przepisów, które gwarantowałyby uczniom przebywającym na kwarantannie udział w lekcjach w trybie zdalnym. Tylko od dobrej woli nauczycieli i dyrekcji mogłoby to zależeć.
DGP
Coraz więcej dzieci zakaża się koronawirusem w szkole. Cała klasa idzie wówczas na kwarantannę i przechodzi w tryb nauki zdalnej. Bywa, że już po siedmiu dniach uczniowie wracają do szkoły. Ale niekoniecznie wszyscy, bo dzieci, które miały jakieś objawy i uzyskały pozytywny wynik tekstu, są kierowane do izolacji. Jeśli czują się dobrze, mogą się uczyć online. Tak się jednak nie dzieje…
Jeżeli nieobecność jest usprawiedliwiona, czy to z powodu choroby, kwarantanny, czy izolacji, uczeń nie musi realizować obowiązku szkolnego, rozumianego jako uczestniczenie w określonym czasie zajęć.
Ale jeśli chce?
Z przykrością muszę stwierdzić, że żaden z wielu aktów prawnych, wydawanych seryjnie przez Ministerstwo Edukacji Narodowej na czas epidemii, nie przewiduje takiej sytuacji. Nie ma regulacji na wypadek, gdy taki uczeń nie może uczestniczyć w zajęciach, w których bierze udział cała klasa. To taka sama sytuacja jak ta, gdy dziecko jest chore i pozostaje w domu, w okresie poza epidemią. Czyli nie chodzi do szkoły, nie bierze udziału w zajęciach, może sobie jedynie odpisywać zadania od kolegów albo prosić nauczycieli o ich przesłanie.
Przecież szkoły mają sprzęt, oprogramowanie, czyli możliwe jest uczestniczenie w lekcjach w trybie online.
Rozporządzenia wydawane przez MEN w związku z COVID-19 nie regulują tej kwestii. Czasem nawet pół klasy może nie być w szkole, a nie ma przepisów, które pozwalałyby im wziąć udział w lekcjach w trybie online. Także te o indywidualnym nauczaniu czy edukacji domowej nie mają tu zastosowania. Tylko od dobrej woli nauczycieli, dyrekcji mogłoby to zależeć.
Dyrektor szkoły nie może nakazać nauczycielom pracy online z uczniem w izolacji?
Zdalne prowadzenie lekcji z całą klasą w czasie, gdy szkoła pracuje w systemie mieszanym, jest jednak czymś innym niż kontakt online z jednym czy nawet kilkoma uczniami. Technicznie byłaby to raczej jakaś forma transmisji z lekcji, za pomocą sprzętu komputerowego i odpowiedniego oprogramowania. Gdyby uczniom umożliwić takie uczestnictwo w zajęciach, może nawet nie wszystkich, ale tych najistotniejszych, jak matematyka, język polski czy języki obce, to byłoby to dla nich z pewnością bardzo korzystne. Ale trzeba patrzeć z dwóch stron: czy nie byłoby to pewną zachętą do niechodzenia do szkoły? Czy nie byłoby to nadużywane? Konieczna byłaby też zgoda nauczycieli. Jeśli nie mieliby nic przeciwko, jest to do rozważenia. Tylko pytanie, na jakiej podstawie prawnej takie transmisje prowadzić. Raczej nie sądzę, by MEN chciało to rozwiązanie wprowadzić w przepisach krajowych. Trzeba by je zawrzeć w wewnętrznych aktach szkolnych.
Ale w regulaminie, zarządzeniu dyrektora czy może wystarczy polecenie służbowe?
Rozporządzenie w sprawie szczególnych rozwiązań w okresie czasowego ograniczenia funkcjonowania jednostek systemu oświaty w związku z zapobieganiem, przeciwdziałaniem i zwalczaniem COVID-19 mówi, że dyrektor szkoły odpowiada za organizację zadań, z wykorzystaniem np. metod i technik kształcenia na odległość, koordynuje współpracę między nauczycielami, rodzicami i uczniami, ustala tygodniowy zakres nauczania itd. Wszystko to już w marcu, kwietniu ćwiczyliśmy i takie decyzje zapadały w formie zarządzeń dyrektora. Można więc sobie wyobrazić, że w tej sytuacji byłoby podobnie.
Ale tylko po zgodzie nauczycieli?
Tak. Nawet lekcje online dla całej szkoły wymagają współpracy dyrektora z nauczycielami, radą pedagogiczną. Taka transmisja zajęć dla ucznia w izolacji byłaby praktyką wykraczającą poza normalny tok nauczania, gdzie jest nauczyciel, który ma określone miejsce wykonywania swojej pracy. Do tego dochodzi ochrona danych osobowych. Nie bez powodu w salach, w których odbywają się zajęcia lekcyjne, nie ma monitoringu wizyjnego. Zgodnie z art. 108a prawa oświatowego jest to niemożliwe, właśnie z uwagi na dobra osobiste nauczycieli i uczniów, którzy w tym pomieszczeniu przebywają. Epidemia nie zwalnia nas z przestrzegania ustaw czy rozporządzeń europejskich. Nie mamy też w Polsce stanu nadzwyczajnego.
Epidemiolodzy mówią, że wirus nie zniknie szybko. Dzieci zazwyczaj przechodzą chorobę lekko, ale muszą być izolowane, by nie zakażać innych. Powinniśmy chyba się jednak przygotować na naukę w izolacji.
Pewnie tak, ale jestem pesymistą. Nie wierzę w to, byśmy byli zdolni jako decydenci, ustawodawcy działać wyprzedzająco. Rozporządzenia o przeciwdziałaniu COVID-19 są wydawane, jak coś już się dzieje. Widzę rozdwojenie w działalności MEN – z jednej strony umywa ręce od odpowiedzialności, przerzucając wszystko na dyrektorów, a z drugiej strony nadal chce mieć nad nimi kontrolę, nawet poprzez sanepid. Jeśli rozporządzenie antycovidowe mówi, że cały program nauczania zdalnego ma opracować dyrektor i go wdrażać, to dajmy tym dyrektorom swobodę w wyborze systemu nauki. Dziś czekanie na decyzje sanepidu uniemożliwia im szybkie działanie.
A co z rodzicami? Wielu z nich nie wie, że jak dziecko przyniesie do domu koronawirusa, to lądują razem z nim na kwarantannie (a nawet w ich przypadku trwa ona dłużej). Może to oni powinni odpowiadać za edukację dziecka?
Konstytucyjnie za edukację odpowiada państwo. Każde dziecko ma prawo do nauki, i to właśnie należy mu zapewnić. Państwo nie może wyręczać się rodzicami, chociaż, gdy oni chcą ten ciężar przejąć, np. w edukacji domowej, ma to im umożliwić. Ale rodzice nie mogą zastępować odpowiednich instytucji państwowych czy samorządowych, nie powinni zastępować też nauczycieli. Spójna i skuteczna edukacja to współdziałanie i współpraca, a nie przerzucanie się zadaniami i odpowiedzialnością. Rodzice powinni znać rozwiązania i konsekwencje sanitarne, ale też muszą mieć zapewnienie, że na straży edukacji ich dzieci stoi aparat państwowy, który z kolei musi być do tego odpowiednio przygotowany. Państwo nie może być papierowe – także w zakresie oświaty.