Zamiast walczyć ze skutkami pandemii czy wprowadzać do każdej szkoły psychologa, urzędnicy MEN będą się zajmować przenoszeniem pudełek między pokojami i wymianą pieczątek.
Awięc stało się – polska oświata doczekała się kolejnego ministra edukacji. Wśród komentatorów zawrzało, bo konserwatywnego Dariusza Piontkowskiego zastąpi ultra konserwatywny i znany z konfrontacyjnej postawy Przemysław Czarnek. Choć zwykle wierzę w ludzi, tym razem jestem przekonana, że zmiana nie wyjdzie szkolnictwu na dobre.
Tydzień temu na łamach Magazynu DGP pisałam o obnażonych przez pandemię systemowych pęknięciach w oświacie. Braki kadrowe, starzejący się nauczyciele, rutynowe podejście do kształcenia, niezaangażowani rodzice, przemęczone dzieci, przeładowane programy, brak odpowiedniej infrastruktury do kształcenia zdalnego, białe plamy, jeśli chodzi o rzecz tak podstawową jak dożywianie najmłodszych, deficyt zaufania, pogarszające się zdrowie psychiczne młodzieży... Przed osobą, która będzie pracować w gmachu przy al. Szucha, stoi mnóstwo wyzwań. Jakby problemów było mało, dochodzi konieczność zorganizowania szkół tak, by przetrwały drugą falę epidemii, a także niezakończoną jeszcze reformę edukacji rozpoczętą przez Annę Zalewską.
Nie mam wątpliwości, że Dariusza Piontkowskiego, poprzedniego ministra, należało zdymisjonować. Nie zrobił nic, by sobie z tymi wyzwaniami poradzić. Albo choćby przyszykować szkołę na problemy wynikające z rozprzestrzeniania się koronawirusa. Jego resort nie przygotował platformy do zdalnego nauczania, a kwestie bezpieczeństwa scedował na dyrektorów placówek, dając im jedynie mgliste standardy, które rodzice podważają (np. obowiązkowe maseczki na korytarzach). Efekt jest taki, że kolejne szkoły są zamykane lub przechodzą częściowo na e-nauczanie i tylko MEN twierdzi, że wszystko działa sprawnie. Minister Piontkowski jak katarynka powtarzał, że „przytłaczająca większość szkół pracuje stacjonarnie”.
Niestety nie wygląda na to, by jego następca był gotów zmierzyć się z wyzwaniami czekającymi na niego w oświacie. Kandydatura Przemysława Czarnka pojawiała się na giełdzie nazwisk już od dłuższego czasu. Do tej pory nie usłyszeliśmy jednak od niego ani słowa o planach dotyczących resortu – jak zamierza sobie poradzić z problemami zostawionymi w spadku przez poprzedników? Jaki ma plan na rozwój oświaty? Jedno, co zdążyliśmy poznać, to jego stanowisko wobec aktywistów LGBT. Również jego parlamentarna kariera nie wskazuje na zainteresowanie tematami edukacyjnymi. W tej kadencji żadne z jego wystąpień i interpelacji nie dotyczyło szkoły. Nie pracuje nawet w sejmowej komisji edukacji, zasiada za to w komisji gospodarki i rozwoju, komisji spraw zagranicznych oraz komisji sprawiedliwości i praw człowieka.
Pewnym tropem wskazującym, co może się teraz wydarzyć, są wypowiedzi innych polityków i sympatyków PiS. Poseł Ryszard Terlecki zapowiada w kolejnych wywiadach, że trzeba wreszcie przeprowadzić reformę programową. Podobnie uważa redaktor naczelna portalu wPolityce.pl i publicystka „Sieci” Marzena Nykiel: „Tej zmiany brakowało najbardziej. Połączony resort nauki i edukacji pod wodzą prof. Czarnka to szansa uzdrowienia zideologizowanej przestrzeni”. Czyżby nie zauważyli, że Anna Zalewska – w ramach likwidacji gimnazjów zmieniła także podstawy programowe?
W zasadzie nie wiadomo w ogóle, czy minister będzie osobiście zajmował się sprawami edukacji, czy też powierzy je swoim zastępcom. Po raz pierwszy od 2006 r. w rządzie nie będzie bowiem odrębnego resortu, który odpowiadałby tylko za oświatę. W dodatku sam Przemysław Czarnek nie ma doświadczenia na odcinku edukacji – z wykształcenia jest prawnikiem, ma profesurę na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W odróżnieniu od Dariusza Piontkowskiego czy Anny Zalewskiej, nigdy nie był nawet nauczycielem w szkole. Kto zatem będzie grał pierwsze skrzypce? Być może w resorcie pozostaną dotychczasowi wiceministrowie – Marzena Machałek i Maciej Kopeć, którzy współpracowali z poprzednimi szefami MEN przy wdrażaniu reformy oświaty. Oznaczałoby to dalsze trwanie na obranym kursie.
Oczywiście połączenie resortów mogłoby mieć także dobre strony – jak choćby rozwiązanie problemów z kształceniem nauczycieli. Można by się także pochylić nad mitycznym „coraz gorszym przygotowaniem absolwentów na studia”. O tym jednak cicho sza. W toku prac nad rekonstrukcją nie padło ani jedno słowo wyjaśnienia, dlaczego resorty zostaną połączone tak, a nie inaczej (pojawiały się przecież scenariusze, by połączyć kulturę z edukacją, niektórzy mówili również o powrocie do koncepcji konsolidacji oświaty i sportu). Wygląda więc na to, że przetasowanie to nic innego jak po prostu dobijanie do pewnej z góry zaplanowanej liczby ministerstw oraz młot na koalicjanta.
Zamiast więc walczyć ze skutkami pandemii czy wprowadzać do każdej szkoły psychologa (to obietnica jeszcze pierwszego rządu PiS), urzędnicy MEN będą się zajmować przenoszeniem pudełek między pokojami, wymianą pieczątek i papieru do druków urzędowych. Będą się też martwić o to, kto zostanie, a kto wyleci z pracy, bo taka reorganizacja to zawsze dobra okazja, by pozbyć się niewygodnych pracowników. Na mieszanie w strukturze rządu dobry czas jest po wyborach. Teraz to przede wszystkim marnotrawstwo czasu, które odbije się – jak zwykle – na uczniach.