Moja córka wczoraj rozpoczęła ostatni rok edukacji powszechnej. Czyli moje spotkanie z systemem w roli rodzica trwa już 11 lat. Wczoraj też sobie uświadomiłam, że nie pamiętam roku szkolnego, który zaczynałby się normalnie. Tak tradycyjnie, bez jakiejś afery w tle, dyskusji, niepokoju rodziców, protestów nauczycieli, dyrektorów i ciągłych zapewnień polityków, że wszystko jest pod kontrolą.
Owszem, można by powiedzieć, że ten rok jest wyjątkowy, bo to okoliczności zewnętrzne wywołały zamieszanie. Ale to właśnie takie sytuacje stają się sprawdzianem dla systemu. I nie mam wrażenia, żeby rodzice wystawili wysoką notę.
Ten rok szkolny? Zaczął się w pandemii. Nad wcześniejszym wisiała ona od połowy semestru. Jeszcze rok wcześniej niepokoje wzbudzał fakt, że o miejsca w szkołach ponad- podstawowych ubiegały się dwa roczniki: ostatni rocznik gimnazjum i pierwszy po nowej podstawówce. Pod koniec zaczął się też jeden z większych strajków nauczycieli. Walczyli nie tylko o podwyżki, lecz także o inną organizację systemu. Trzy lata temu z kolei zaczął się proces likwidacji gimnazjów, wtedy też pojawiły się pierwsze siódme klasy, co oznaczało, że podstawówki musiały znaleźć miejsce i nauczycieli dla nowych roczników. Wówczas zaczęły się kłopoty z utrzymaniem stałej kadry. Nauczyciele z likwidowanych gimnazjów krążyli po różnych placówkach, szukając pracy. Cztery lata temu? Zniesiono obowiązek posyłania sześciolatków do szkół. Co wiązało się ze zmianą sposobu nauczania – przecież pierwsze klasy od kilku lat były przygotowane programowo na młodsze dzieci. Pięć lat temu odbył się ostatni egzamin szóstoklasisty. A cały rocznik sześciolatków po raz pierwszy musiał obowiązkowo pójść do szkoły (to rok szkolny, w którym spotkały się reformy Platformy z reformą PiS ogłoszoną tuż po objęciu władzy). Sześć lat temu w ostatnim momencie zmieniono przepisy, pozwalając, żeby naukę rozpoczęła tylko część 6-latków urodzona między styczniem a czerwcem (a to dlatego, że rodzice protestowali). Wyliczać dalej? Oczywiście można, bo w międzyczasie zmieniono formę przeprowadzanej matury, co najmniej dwa razy w zasadniczy sposób przemeblowano podstawę programową (i to dzieciom, które zaczęły w jednym trybie, a kontynuowały w innym – wprowadzając np. obowiązkową listę lektur). A cały chaos zaczął się 11 lat temu, kiedy zapoczątkowano reformę obniżenia wieku szkolnego (zakończoną fiaskiem). Czyli wtedy, kiedy moja najstarsza córka trafiła do pierwszej klasy.
Jedną z największych bolączek systemów edukacyjnych i największą przeszkodą jest… brak ciągłości. Bo ta jest kluczowa. Nie da się powiedzieć, żeby ta i poprzednia władza choćby w najmniejszym stopniu brały to pod uwagę.
W ferworze tych wszystkich zmian – jedna rzecz jest pewna: to dzieci są zakładnikami kolejnych pomysłów polityków na „ulepszanie systemu”. Kłopot polega na tym, że „lepsze bywa wrogiem dobrego”. Poza tym mam poważne wątpliwości, czy motywacje wprowadzania tych ulepszeń były merytoryczne, czy może raczej ideologiczno-partyjne. Nie mamy nawet możliwości ewaluacji kolejnych większych i mniejszych reform. Co ma być sprawdzianem? Wynik matury? Te w tym roku wypadły fatalnie (choć władze zapewniają, że jest dobrze). A może poziom bezrobocia w kolejnych latach? Czy może testy na inteligencję dla nowych roczników kończących edukację?
Wracając do początku tego roku szkolnego – owszem, pandemia przyszła z zewnątrz. Ale nie da się powiedzieć, żeby we wrześniu nas zaskoczyła. Poza tym, czy tak już sponiewierany system może sobie poradzić z kolejnym kryzysem?
Ale, zaraz… chyba że właśnie chaos stanie się znakiem rozpoznawczym polskiego systemu edukacji. I już nie będzie wiedział, jak działać, kiedy nadejdą czasu pokoju.