O zmianie sposobu finansowania oświaty mówi się od ładnych kilku lat. Padają różne koncepcje, zajmowane są stanowiska. Nie ulega wątpliwości, że temat jest poważny i wymaga zdecydowanych działań. Jedno jest pewne – ustalony blisko 30 lat temu i wielokrotnie zmieniany system finansowania nie przystaje do obecnych wyzwań organizacyjnych, gospodarczych i przede wszystkim demograficznych - pisze Mariusz Krystian, wójt gminy Spytkowice.
W kwestiach finansowych najważniejszy jest uczeń. To na niego obliczana jest subwencja oświatowa, którą otrzymują samorządy z budżetu państwa. Liczba uczniów jest więc determinantem ilości pieniędzy na oświatę w każdej gminie i wyliczeń, ile do tej subwencji należy dołożyć ze środków własnych. Nawiasem mówiąc, szkoda, że uczeń nie jest w centrum innych, ważniejszych obszarów funkcjonowania polskiej szkoły, ale to już temat na inne rozważania.
Konia z rzędem temu, kto w sposób zwięzły, jasny i prosty jest w stanie wytłumaczyć przeciętnemu Kowalskiemu zasady, według których liczona jest owa subwencja. Wzory, algorytmy, wskaźniki, przeliczniki… To wszystko przez ostatnie 30 lat skomplikowało temat do tego stopnia, że niewielu już się w nim orientuje. Uważam, że przepisy regulujące kwestie finansowe w oświacie winny być proste i przejrzyste. Teraz tak nie jest.
Widać też wyraźnie, że finansowanie zadań oświatowych w przeliczeniu na ucznia coraz bardziej rozmija się z rzeczywistością i nie przystaje do dzisiejszych czasów. Liczba uczniów stale maleje, a liczba etatów nauczycielskich – na skutek zmian przepisów, wprowadzanych ograniczeń oraz przyznawanych dodatkowych godzin – stale wzrasta. Ta zasada powoduje chroniczne niedofinansowanie i konieczność dokładania do zadań oświatowych kolejnych milionów złotych. Różnica ta jest na tyle duża, że grozi samorządom (na początek małym gminom wiejskim) utratą zdolności inwestycyjnych, a na końcu utratą płynności finansowej.
I nie pomogą tu niestety wyliczenia, jak w ogólnym rozrachunku wzrosły środki na oświatę w budżecie państwa itp. W kasach samorządów tego niestety nie widać, ponieważ wzrost ten jest niwelowany albo spadającą liczbą uczniów, albo przyznawaniem kolejnych godzin indywidualnego nauczania przez poradnie psychologiczno-pedagogiczne (w ciągu roku potrafi to być 20 proc. ogólnej liczby godzin zawartych w projekcie arkusza organizacyjnego na dany rok szkolny).
Pomysłów na zmianę jest wiele, ja jednak widzę dwa rozwiązania. Przede wszystkim należy w końcu zdecydować się na jeden z dwóch modeli – oświata państwowa lub oświata samorządowa.
W pierwszym przypadku pensje nauczycieli byłyby w całości pokrywane i wypłacane przez budżet państwa. Jestem przekonany, że w tym przypadku prawo oświatowe i inne regulacje w oświacie (zwłaszcza finansowe) byłyby stanowione zdecydowanie rozsądniej i z namysłem. Przykład Węgier pokazuje, że pomysł wcale nie jest z kosmosu i niemożliwy do wprowadzenia. Zapewne łączyłby się z wieloma innymi zmianami, np. koniecznością wprowadzenia przepisu o minimalnej liczbie uczniów koniecznych do utworzenia oddziału klasowego albo minimalnej liczbie uczniów w szkole. Rozwiązanie to porządkowałoby system na zasadzie: kto decyduje o organizacji oświaty, również ją finansuje.
Drugi z modeli nazwałbym oświatą samorządową. W takim przypadku gminy nadal odpowiadałyby za wszystkie kwestie finansowe w szkołach, ale mogłyby regulować tak płace, jak i pensum nauczycielskie na podstawie prawa lokalnego, uchwalanego przez właściwe miejscowo rady gminy czy miasta. Oczywiście skutek byłby taki, że pensje nauczycielskie nie byłyby równe w całej Polsce. Pytam jednak, czy pensje innych sektorów gospodarki są równe w całej Polsce? Czy koszty utrzymania Polaków są równe w każdym regionie naszego kraju?
Ten model funkcjonowania szkół mógłby sprawić, że zniknie wiele absurdów organizacyjnych, takich jak np. opracowanie arkusza organizacyjnego na kolejny rok szkolny do końca kwietnia roku poprzedzającego. To, co zaakceptujemy w maju, jest już w zasadzie nienaruszalne (zwłaszcza skutek finansowy jest nienaruszalny), choć przecież w ciągu tych czterech następujących miesięcy najczęściej dochodzi do wielu istotnych zmian. Na przykład odejście choćby jednego ucznia może spowodować połączenie dotychczasowych dwóch oddziałów klasowych w jeden, natomiast za etat nauczycielski zapewniony w zatwierdzonym arkuszu i tak trzeba płacić. Ten wariant finansowania oświaty pozwoliłby również na dostosowanie realiów ekonomicznych szkół do możliwości finansowych danej gminy. Uważam też, że spowodowałby pozytywną zmianę w sposobie kierowania placówkami szkolnymi. Postuluję bowiem od dawna, że dyrektor powinien być w równym stopniu menedżerem co nauczycielem. Powinien mieć większą swobodę w kreowaniu zespołu pracowniczego, organizacji pracy szkoły i odpowiedzialności za kwestie finansowe. Uważam, że byłoby to z korzyścią dla szkół – zdecydowanie podniosłoby to zarówno jakość nauczania, jak i atmosferę pracy oraz pomogłoby we współpracy ze środowiskiem lokalnym i rodzicami.
Który model jest lepszy? Sam skłaniałbym się do pierwszego rozwiązania. Oświata jest dobrem, nad którym szczególną opiekę powinno sprawować państwo. Nie może być dłużej tak, że jest jednocześnie niby-państwowa i niby-samorządowa. Kto inny decyduje, a kto inny płaci. Taki system doprowadzi do zapaści finansowej (pierwsze symptomy już widać) samorządowych finansów.
Oczywiście pozostaje ostatnia kwestia: wola polityczna do przeprowadzenia takich zmian, która skutecznie może zostać sparaliżowana oczywistymi protestami grup, których przywileje byłyby zagrożone. Przeżywaliśmy przecież wiele protestów pod hasłem: „Żeby było tak, jak było”. I oby to nie było hasło, które sparaliżuje wolę do przeprowadzenia reformy szkolnych finansów. ©℗