Może więc warto przypomnieć, skąd w ogóle ten pomysł. Maciek z Włocławka po prostu przyszedł na wiec wyborczy premiera Donalda Tuska i poprosił, aby ten zlikwidował prace domowe. Pamiętam, z jakim entuzjazmem zapowiadano, że od 1 kwietnia 2024 r. zostaną wprowadzone nowe przepisy – i tu należy być precyzyjnym – ograniczające prace domowe w szkołach podstawowych. A dokładnie w klasach I–III prace domowe są zakazane (z wyjątkiem ćwiczeń usprawniających motorykę małą), a w klasach IV–VIII są nieobowiązkowe i nie podlegają ocenie. Nikt tych zmian wcześniej rzetelnie nie konsultował z nauczycielami i dyrektorami szkół. Po prostu, nie czekając, aż zakończy się rok szkolny, zmieniono w jego trakcie zasady gry.

Barbara Nowacka tłumaczyła, że chodzi o to, aby ojciec czy matka nie pracowali z dziećmi do późna nad wykonaniem zadań domowych, makiet, prezentacji i plakatów. Z drugiej strony – dlaczego nie? Przecież tak buduje się również więzi rodzinne. Ponadto kierownictwo Ministerstwa Edukacji przekonywało, że dzięki temu rozwiązaniu uczniowie zyskają więcej czasu na rozwijanie własnych zainteresowań. Nie wzięło jednak pod uwagę, że te zainteresowania to najczęściej gry na tablecie i komputerze.

Pojawiał się też argument, że nauczyciele powinni realizować podstawę programową na terenie szkoły, a nie mówić uczniom, aby doczytali resztę w podręczniku i wypełnili ćwiczenia. I co do tego zgadzam się z panią minister. Chciała, aby nauczyciele więcej pracowali z uczniami, a nie cedowali tego na rodziców. Problem w tym, że to się nie sprawdziło, bo nauczyciele mają swoje przyzwyczajenia. Takie wymagania można mieć w prywatnej szkole, w której zajęć dodatkowych jest niemal tyle samo, co tych wynikających z podstawy programowej. Ktoś mógłby rzec – jaka praca, taka płaca. Coś w tym jest.

Jestem ojcem trójki dzieci, z których dwójka uczęszcza do szkoły podstawowej. Do dzieciaków przychodzą nauczyciele i studenci, którzy mają z nimi zajęcia niemal ze wszystkich przedmiotów. Oczywiście prym wiedzie język angielski. Taka praca przynosi owoce, ale ich dobre i bardzo dobre wyniki w nauce w dużej mierze zawdzięczamy tym studentom, a nie samorządowej oświacie. Naukę moich dzieci można śmiało nazwać domową, ale wiąże się ona z dużymi wyrzeczeniami finansowymi, sięgającymi kilku tysięcy złotych miesięcznie. Chyba nie o to chodzi w powszechnej edukacji, prawda?

W szkołach publicznych obecnie nie ma już praktycznie nic poza obowiązkowymi zajęciami. Nauczyciele nie organizują kółek zainteresowań dla uczniów, a teraz, jak się okazało, nie chodzą również na wycieczki szkolne, bo nauczyciele nie mają płacone za godziny ponadwymiarowe. Najwyższy czas zastanowić się zarówno nad tym, jak można zwiększyć ich pensje, jak i nad tym, co nauczyciele mogą dać w zamian uczniom.

Pani minister, wydaje się, że pora powiedzieć: przepraszam. Likwidacja prac domowych była błędem. Trzeba było zadbać o to, aby nauczyciele i inni specjaliści, których w szkołach jest coraz więcej, zaoferowali uczniom pomoc i wsparcie w zrozumieniu i rozwiązywaniu zadawanych prac domowych. Zgadzam się z panią minister, że powrót do tego, co było, nie jest właściwym kierunkiem. Edukacja to wspólny wysiłek rodziców i nauczycieli. Na tym trzeba się skupić. ©℗

Takie wymagania jak pani minister można mieć w prywatnej szkole, w której zajęć dodatkowych jest niemal tyle samo, co tych wynikających z podstawy programowej. W publicznych szkołach już tak nie ma