Gdyby przyznając granty na naukę zamiast konkursów na projekty urządzić losowanie, rezultat byłby pewnie taki sam. Albo lepszy. A na pewno byłoby taniej.
/>
Miesiąc minął, odkąd opublikowałam w DGP tekst o niepokojących praktykach finansowych w Polskiej Akademii Nauk, a telefon wciąż dzwoni. Naukowcy – młodzi i ambitni, a zarazem wściekli i rozżaleni – chcą rozmawiać o sposobie finansowania różnych projektów badawczych. Zazwyczaj chodzi o granty rozdzielane za pośrednictwem wyspecjalizowanych instytucji. System, który miał być łatwy w obsłudze, stanowić gwarancję uczciwości i transparentności, działa bowiem na opak. W zasadzie nie powinniśmy się temu dziwić, wszak jesteśmy mistrzami w budowaniu konstruktów będących zaprzeczeniem swojej idei, ale młodzi naukowcy bywają jak dzieci i wszystko trzeba im tłumaczyć. Choć głupio jeszcze niezepsutemu dziecięciu rzucić w twarz, że od początku chodziło nie o to, co ono sobie wyobrażało, tylko na odwrót. Że w mętnej wodzie lepiej się łowi, że chodzi o pieniądze – tyle że niekoniecznie na naukę.
Przyjrzyjmy się samemu systemowi i sposobowi kwalifikacji projektów do finansowania. Wyobraźmy sobie, że mamy geniusza chcącego przeprowadzić badania, które mogą być przełomowe dla dyscypliny wiedzy, jaką uprawia, lub będzie je można zastosować w praktyce dla dobra ludzkości (to ważne rozróżnienie, bo pieniądze na badania podstawowe rozdziela Narodowe Centrum Nauki, a na wdrożenia – Narodowe Centrum Badań i Rozwoju). Siada więc, aby napisać stosowny wniosek, co samo w sobie jest sztuką i wymaga osobnego szkolenia. To nie żart, NCBiR organizował takowe, gdzie uczyli, jak pisać wnioski o granty. Oprócz wniosku geniusz jest zobowiązany przygotować streszczenie projektu, jego opis nie może przekraczać objętości strony znormalizowanego maszynopisu. I te streszczenia trafiają przed oblicza ekspertów – tzw. panelu – którzy będą decydować o tym, czy warto w ogóle o takim projekcie dyskutować, czy lepiej go od razu wyrzucić do kosza. I do tego momentu wszystko wygląda nieźle.
Kim są eksperci? W założeniu oczywiście są najlepszymi z możliwych specjalistami w danej dziedzinie. Na przykład nauk przyrodniczych. Teoretycznie, jeśli do oceny jest wniosek dotyczący leczenia urazów, powinni go opiniować naukowcy z tej dziedziny. Ale równie dobrze – jeśli brakuje rąk do pracy, a tak się zdarza, bo wniosków jest mnóstwo, a honoraria za recenzje do najwyższych nie należą – może się tym zajmować stomatolog (pół biedy) albo człowiek, który życie zawodowe spędził na badaniu zwyczajów modliszek. Opowiadały mi o tym osoby, które same zasiadały w gronie panelistów. Przypadkowi recenzenci często w swoich opiniach piszą bzdury. Przykładowo projekt związany z badaniami złamań kości został odrzucony już przy pierwszym przesiewie, ponieważ autor nie uwzględnił w diagnostyce badań USG. Zabawne? Tak, choć pewnie autorowi projektu nie było do śmiechu. A z recenzenta można śmiać się do woli, tyle że zaocznie, gdyż nie wiadomo, kim on jest. Tajne przez poufne. Dlaczego, nie mam pojęcia. I oczywiście, można złożyć odwołanie od takiej opinii, ale to jest askuteczne. Po pierwsze, raz podjętej decyzji nie da się zmienić. Po drugie, lepiej – mówią naukowcy – się nie wychylać. Bo na pewno się nie opłaca. Profesor, który zacząłby głośno sarkać, zostałby zmarginalizowany przez środowisko, a młody naukowiec byłby skończony. Tak źle i tak niedobrze.
Jeszcze gorzej, że to nie niekompetencja recenzentów jest największym problemem. Większym jest zła wola, widoczne gołym okiem starania, żeby znaleźć pretekst do uwalenia projektu. Że przywołam kilka powtarzających się przykładów takiego opiniowania: „Kierownik ma publikacje tylko ze swojej dziedziny” (ale obciach, człowiek w czymś się specjalizuje). „Może kierownik był na stażach zagranicznych i ma z tego publikacje, ale był za krótko” (trzeba ukarać idiotę, że wrócił, bo robi nam tutaj konkurencję). „Kierownik projektu jest pierwszym autorem publikacji, ale nie widać jego woli przewodniej w ich powstaniu” (wolo, wolo przewodnia, wyjdź i się pokaż panu recenzentowi). „Projekt niczego nowego nie wnosi, bo jest kontynuacją dotychczasowych badań kierownika projektu” (bydlak, jaki konsekwentny w swoich badaniach) lub na odwrót „Jest to nowy obszar badań dla kierownika i dlatego ich nie będzie w stanie zrealizować”.
Wystarczy? Nie? To jedźmy dalej. Projekt może być kiepski, bo „nie zostały w nim uwzględnione nowatorskie metody”, ale jeśli autor sobie pozwoli takie zaproponować, to także niedobrze: „metody są nowe i niewystarczająco sprawdzone”. Ten sam projekt w jednym konkursie Fundacji Nauki Polskiej może zostać uznany za „innowacyjny w skali światowej, ale z braku funduszy niemożliwy do zrealizowania”, by następnym razem otrzymać recenzję skrajnie negatywną. Zdarzają się też takie kwiatki, kiedy recenzent rekomenduje odrzucenie wniesionego do konkursu organizowanego przez NCN projektu ze względu na „brak możliwości wdrożenia wyników w praktyce”, co jest o tyle zabawne, że centrum zajmuje się finansowaniem badań podstawowych (tzw. czysta nauka). Natomiast jednym z bardziej kuriozalnych uzasadnień negatywnej rekomendacji projektu było to, że po partnerze zagranicznym, którego udało się skłonić do wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu, „należy oczekiwać lepszego dorobku”. A mowa o światowej sławy ekspercie z ponad 20 tys. cytowań.
Te cytowania i niejasne zasady ich uwzględniania są zresztą powszechnie krytykowane, zwłaszcza przez osoby zajmujące się dziedzinami, które nie są szczególnie popularne i masowo uprawiane. To ważne, bo w pierwszym etapie selekcji największą wagę przykłada się do dorobku kierownika projektu (czego nie mam zamiaru kwestionować). Aby to udokumentować, do wniosku dołącza się listę maksymalnie 10 publikacji dotyczących danej dziedziny. Ale nie jest jasne, czy to ma być z zakresu tematu projektu, czy najlepsze publikacje jego kierownika. Podaje się impact factor, czyli współczynnik wpływu (i prestiżu). I to także jest w porządku. Pod warunkiem, że decydując o przydziale pieniędzy, porównuje się podobne z podobnym, a nie całkiem inne światy. Bo łatwo możemy sobie wyobrazić, że naukowiec, który dokona jakiegoś drobnego choćby odkrycia związanego z – dajmy na to – terapią nowotworów, będzie częściej cytowany niż ten, który dokona epokowego przełomu w rozumieniu cyklu rozrodczego modliszek. Nie tylko dlatego, że to ważniejsze dla ludzkości, ale także z tego powodu, że czasopism naukowych traktujących o leczeniu ludzi jest więcej niż tych, w których ma szansę pojawić się tekst o owadach. Ministerstwo Nauki stworzyło listę punktacji czasopism naukowych uwzględniających te różnice. Jest ona używana do oceny pracowników naukowych i jednostek jak uczelnie czy instytuty, ale NCN o tym jakby nie słyszał.
Nie trzeba mieć tytułu profesorskiego, żeby wiedzieć, iż pieniądze na badania dostają często nie ci, którzy mają pomysł, choćby najlepszy, ale ci, którzy powinni dostać. Znajomi królika, posiadacze pleców. – Kiedy zmieniają się ludzie w panelu, zmieniają się też ośrodki akademickie, które wygrywają wszystkie konkursy – słyszę.
I znów – nie warto się głośno skarżyć, odwoływać, robić awantur, bo już do końca życia nie dostanie się ani złotówki. Lepiej poczekać, aż do grona panelistów dołączy osoba lubiąca się z naszym szefem, wtedy będzie można się wzajemnie drapać po plecach. Oburzające? Nie bądźmy dziećmi. Tak samo, jak już nikt się szczególnie nie oburza, kiedy za jakiś czas do konkursu grantowego przystępują ludzie zgłaszający projekty bliźniaczo podobne do tych wcześniej odrzuconych. Mówi się, że recenzenci uwalają co lepsze pomysły, żeby je ukraść i samemu dostać na nie kasę (a wiedzą, że dostaną). Oczywiście nikt nikogo nie złapał za rękę – przypominam, nazwiska recenzentów to ściśle strzeżona tajemnica – więc zaraz pewnie usłyszę, że rozpowszechniam jakieś miejskie, a raczej akademickie, legendy.
Ale żeby nie było, że tylko nasi naukowcy to takie zdemoralizowane potwory, pragnę państwa uspokoić, że kradzież pomysłów i odkryć kręci się na międzynarodową skalę (prym wiodą Chińczycy, ale całkiem dobrzy są w tym także np. Amerykanie). Drugim stopniem oceny jest bowiem wysłanie tych przesianych już projektów do recenzji ekspertom zagranicznym. Tutaj jedna uwaga: nawet jeśli z zagranicy przyjdzie na temat jakiegoś projektu recenzja wręcz entuzjastyczna, to wcale nie oznacza, że zostanie nań przyznany grant. Ostateczną decyzję podejmuje bowiem panel ekspertów i nikomu nic do tego.
Wracając do kwestii tajności nazwisk recenzentów, która wydaje mi się bardzo ważna: wprawdzie osoby piszące opinie na temat książki czy artykułu wysyłanego do jednego z prestiżowych wydawnictw naukowych także nie podpisują się pod swoją opinią, ale można z nimi dyskutować, wymieniać uwagi, a wymiana argumentów (chyba nie trzeba do tego przekonywać) czemuś służy. Obie strony wynoszą z tego korzyść, mogąc weryfikować swoje poglądy i postawy. A na pewno korzysta nauka. A więc my wszyscy. Nie tylko beneficjenci.
Benefit, właśnie, to słowo wkradło się do naszego codziennego języka i zgrzyta mi w uszach, ale spróbujmy zastanowić się, komu benefity przypadają oraz – co najważniejsze – czy w ostatecznym rachunku na pewno się to opłaca.
Załóżmy więc, że przywołany na początku tego tekstu młody geniusz jakimś zbiegiem okoliczności dostał pieniądze na swoje badania. Niech to będzie milion złotych, co wcale nie jest zawrotną sumą, zwłaszcza w dziedzinach wymagających doświadczeń i specjalistycznego sprzętu. Jakieś 30–40 proc. bierze uczelnia, na jej konto wpływa także zwrot VAT, jeśli do realizacji projektu został zakupiony jakiś sprzęt (przy czym on także staje się jej własnością). Jeśli uwzględnimy, że trzeba jeszcze zapłacić ludziom za ich pracę, na same badania zostaje wszystkiego połowa. Oczywiście wynagrodzenia zależą od pozycji, którą zajmuje w hierarchii – możni potrafią uskładać z różnych źródełek wynagrodzenia sięgające 50 tys. zł miesięcznie, podczas gdy „geniusze” zadowalają się płacą minimalną. Ale pal to sześć, nie jestem zwolenniczką urawniłowki, choć proporcje wydają się zastanawiające. Jeszcze bardziej niepokoi mnie to, że rezultaty tej bijatyki o granty są, łagodnie rzecz ujmując, niezadowalające. Nie chcę wkładać nikomu palców w oczy, przywołując przykład wydania fortuny z państwowej kasy na ryzykowny projekt pozyskiwania komórek macierzystych z poroży jelenia, choć podobnych znalazłoby się więcej. Bardziej niepokojący wydaje mi się właśnie stosunek kosztów do rezultatów. Kosztem jest na pewno (oprócz nakładów na naukę, a te są wcale niemałe, przekraczające 25 mld zł) czas potrzebny naukowcom, żeby rozliczyć pieniądze, jakie dostali na swoje projekty. Otóż jest to według różnych badań od 40 do 50 proc. tego, co poświęcili na pracę. Czyli zamiast pilnować menzurek, zderzaczy hadronów czy czegokolwiek, czym się zajmują, ludzie siedzą i kombinują, co zrobić, żeby im się zgadzały rachunki.
Ale to jeszcze nie wszystko, jeśli chodzi o koszty. Wróćmy do początku tego rozdania i zastanówmy się, ile kosztuje – krytykowany przeze mnie wcześniej – system weryfikacji projektów naukowych. Ile trzeba zapłacić ludziom piszącym te quasi-merytoryczne recenzje, ile wydaje się na pensje urzędników zatrudnionych w różnych wyspecjalizowanych ku temu ciałach. Przyznaję się do porażki – nie udało mi się dotrzeć do tych danych. A może być również tak, że nikt u nas tego nie policzył. Gdzie indziej liczą i nieraz okazuje się, że granty mają ujemną wartość netto – nie są w stanie nawet opłacić czasu, jaki poświęcili im aplikujący o nie i je oceniający. I będzie coraz gorzej, gdyż (to temat na odrębny tekst) liczba osób aplikujących o dofinansowanie swoich badań lawinowo rośnie, zwiększa się więc liczba osób oceniających ich projekty, natomiast kwoty do podziału jakoś nie chcą rosnąć w tym samym tempie. Co nie jest zaskakujące, gdyż nic odkrywczego dla wzrostu gospodarczego z tych badań nie wynika. Jeszcze maleńki wtręt: jak całe nasze życie, także nauka podąża za pewnymi modami. Raz łatwiej jest dostać pieniądze na komórki macierzyste, innym razem na grafen, na rzeczy, które kwalifikatorom wydają się ważne i na czasie. Podczas kiedy naprawdę nowatorskie idee są wyrzucane do kosza jako nierokujące. Żeby nie być gołosłowną, laureat Nagrody Nobla Mario Capecchi (komórki macierzyste) miał wielki problem, żeby dostać jakąś finansową pomoc na swoje badania.
Ale jest parę pomysłów na wyjście z tego klinczu. Na przykład taki, socjalistyczny, jak powiedzą niektórzy, żeby zamiast finansować konkretne badania, dać pieniądze i czas naukowcom pracującym nad jakimś problemem. Niech się ludzie nie martwią fakturami. Żeby było zabawniej, jako pierwszy takie rozwiązanie zaproponował Howard Hughes Medical Insitute, największa w USA prywatna firma wspierająca badania medyczne. Grupa licząca jakieś 400 osób pracuje spokojnie, nie martwiąc się o to, co będzie, kiedy grant się skończy (badania są przedłużane, można przesuwać środki z nierokujących projektów na te dające więcej nadziei). Rezultaty ich pracy porównano z tymi osiąganymi przez naukowców zatrudnionych w National Institutes of Health, gdzie obowiązują wyśrubowane kryteria grantowe (trzy lata i do widzenia, bez możliwości przedłużenia badań i przesuwania środków). Jak państwo sądzą, kto ma lepsze efekty? I dlaczego?
Jeszcze bardziej ujął mnie przykład kanadyjski sprzed ośmiu lat. Tamtejszy Natural Sciences and Engineering Research Council wydał w 2009 r. ponad 40 mln dol. kanadyjskich na administrowanie podstawowymi badaniami. Koszt byłby mniejszy, gdyby każdemu z aplikujących przyznać kwotę 30 tys. dol. Dziwnie brzmi? Inni mają jeszcze dziwniejsze pomysły. Foundational Questions Institute, organizacja wspierająca badania kosmosu, zdecydowała się na rozdzielanie środków metodą loterii. Bo wyszło jej, że przy rosnącej liczbie aplikujących o wsparcie i zawodności metod weryfikujących wnioski ten sam efekt można uzyskać, losując wygranych.
Co roku coraz więcej osób aplikuje o wsparcie ich badań. I coraz więcej czasu i ambarasu to pochłania. Wiem, że powinnam zakończyć ten wywód jakąś błyskotliwą pointą, wnioskiem zwalającym wszystkich z nóg, ale takowego nie mam. Mam za to nadzieję, że mądrzejsi ode mnie podzielą się swoimi przemyśleniami.