Depresja jest jedyną chorobą śmiertelną wśród wszystkich dolegliwości psychicznych. I powoduje ogromne straty – nie tylko społeczne, ale również gospodarcze. Całkiem wymierne: eksperci z Uczelni Łazarskiego obliczyli, że w 2012 r. było to 760 mln zł. Jednak na leczenie tego schorzenia wydaje się tylko ułamek tej kwoty.
Ale też jeśli polska służba zdrowia jest niedofinansowana, psychiatria jest najuboższą krewną pośród wszystkich specjalizacji medycznych. W dodatku niekochaną, niepoważaną, wyśmiewaną. Brakuje miejsc w placówkach szpitalnych, mamy mało ośrodków opieki dziennej, lekarzy psychiatrów też jest jak na lekarstwo – bo kto się będzie pchał do tak nieperspektywicznej roboty.
Wprawdzie chorych z zaburzeniami psychicznymi nie zamykamy już w lochach, ale prawdę mówiąc, niewiele się zmieniło od wieków. Cywilizacyjnie także i w tej dziedzinie odstajemy od normalnego świata. To przykre. Oczywiście nic się nie dzieje bez przyczyny. Bardzo silne jest u nas społeczne tabu, stygmatyzujące wszelkie zaburzenia psychiczne. Chory to wciąż w powszechnym odbiorze nie cierpiąca osoba, której należy pomóc, ale śmieszne indywiduum. Wariat. A chory na depresję to w najlepszym przypadku maruda, ktoś, kto nie potrafi się wziąć w garść. Tymczasem politycy są częścią społeczeństwa, ani lepszą, ani mądrzejszą niż ono całe. Więc jest jak jest – na psychiatrię pieniędzy się nie daje. Co innego na nowotwory – o, przy tym można zyskać poklask i poparcie. Na depresji trudno budować polityczną karierę.