Wszystko wskazuje na to, że ustawa o działalności leczniczej zasłuży na niechlubne miano martwego prawa. Miała ukrócić bezkarne zadłużanie się szpitali. Zamiast tego dała samorządom czas na nicnierobienie.
Determinację do tego, aby na jej podstawie przekształcić swoje szpitale w spółki, miało zaledwie ok. 30 samorządów. Efekt wcielenia tych przepisów jest mizerny, jeśli wziąć pod uwagę, że do większej liczby przekształceń (ok. 70) doszło na podstawie prowizorycznego planu B, czyli paradoksalnie w trudniejszych warunkach.
Trudno winić samorządy za to, że ich zapał do porządkowania sytuacji szpitali minął. Zachowują się bowiem racjonalnie. Widzą, że w ustawie za mało jest finansowych bonusów. Za dużo zaś zachęt do kombinowania. Dzięki np. jej ubiegłorocznej nowelizacji właściciele lecznic w sprawozdaniach finansowych mogli wykazać dużo lepsze wyniki niż te, które podlegające im placówki uzyskały w rzeczywistości.
Dzięki temu wszystko się zgadza, choć tylko na papierze. Dotychczasowe doświadczenia z ustawą o działalności leczniczej pokazują jednak, że mogło być inaczej. Przewidziane w ustawie rygory częściowo bowiem zadziałały.
Właściciele najbardziej zadłużonych szpitali, którym w ubiegłym roku nie pomogła nawet kreatywna księgowość, po raz pierwszy od wielu lat musieli rozliczyć dyrektorów lecznic z ich wyników finansowych oraz zapłacić za ich długi.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki tylko w ciągu jednego kwartału (od lipca do września 2013 r.) całkowite zadłużenie lecznic zmniejszyło się o 500 mln zł. To efekt pokrycia ich bieżących strat przez starostów i marszałków. Ten zabieg nie gwarantuje jednak, że szpitale pozbawione garbu bieżących zobowiązań przestaną się zadłużać.
Wręcz przeciwnie, można się obawiać, że odczytają to jako rozgrzeszenie ze złego zarządzania. Zupełnie inne byłyby efekty ustawy, gdyby oprócz kija była w niej zawarta finansowa marchewka dla samorządów.