Dla rolników specjalizujących się w hodowli krów mlecznych – a więc również tych, którzy rozbili zielone miasteczko pod kancelarią premiera – miniony rok był nadzwyczaj udany.
Według wyliczeń Krajowego Związku Spółdzielni Mleczarskich (za PortalSpożywczy.pl) rosyjskie embargo nie zrobiło producentom mleka krzywdy. Sprzedali za granicę artykułów mleczarskich za 1,8 mld euro, czyli aż o 15 proc. więcej niż rok wcześniej. Eksport mleka w proszku wzrósł o 70 proc., świeżego zaś o 25 proc. Udało się bowiem znaleźć odbiorców na innych rynkach, głównie azjatyckich. Dlaczego wiec protestują, żądając dymisji Marka Sawickiego? Dlaczego uważają, że dzieje im się krzywda?
Głównie dlatego, że – jak się okazuje – nie udało im się przecwanić Unii, a na nadziei, że wykiwają Brukselę, opierały się ich kalkulacje. Żeby zarobić na eksporcie te 1,8 mld euro, trzeba było bowiem przekroczyć tzw. kwoty mleczne. To część Wspólnej Polityki Rolnej polegająca na tym, że każdy członek Wspólnoty zobowiązuje się, że odda na rynek tylko tyle mleka, ile dostał limitu. Ani litra więcej, ponieważ Bruksela za łamanie zasad karze finansowo. Tych limitów nikt Brukseli nie narzucał, domagali się ich sami rolnicy, także polscy. Chodziło im o to, żeby nie ryzykować nadprodukcji, która musiałaby oznaczać także spadek cen.
Ponieważ jednak światowy popyt na mleko rośnie, do czego walnie przyczyniają się Azjaci, europejskim farmerom kwoty zaczęły doskwierać. Nie pozwalały na światowej koniunkturze zarobić więcej. Dlatego od kwietnia 2015 r. limity przestają obowiązywać, o czym wiadomo było od dawna. Każdy będzie mógł produkować tyle mleka, na ile znajdzie klientów. Nasi rolnicy byli temu przeciwni, więc oficjalne stanowisko polskiego rządu też zniesieniu kwot było przeciwne. Większość krajów członkowskich opowiedziała się jednak za uwolnieniem rynku.
Cwaniactwo naszych rolników polegało na tym, że żądając pozostawienia kwot mlecznych, sami ich nie przestrzegali. Według wyliczeń mleczarskiego związku Polacy mogli przekroczyć limity (dokładne dane będą znane po kwietniu) o więcej niż 8 proc. Żaden inny kraj się na takie łamanie unijnych zasad nie odważył. Nasi zrobili to świadomie. Wyliczyli sobie bowiem, że nawet jak zapłacą ewentualne kary, to i tak sporo zarobią. Najpierw więc żądali od ministra Sawickiego, żeby „załatwił” w Brukseli darowanie nam kar, teraz oczekują, by liczone były mniej rygorystycznie. I żeby państwo, w razie gdyby jednak trzeba było ten 1 mld zł kar zapłacić, jakoś biedaków cwaniaków wspomogło. Dlatego m.in. rozbili zielone miasteczko.
Polscy producenci mleka protestują, zamiast zacząć liczyć. Czują, że niekoniecznie wygrają na zniesieniu kwot. Że tacy mocni poczuli się na azjatyckich rynkach dlatego, że unijni farmerzy z nimi nie konkurowali, trzymały ich w ryzach kwoty mleczne. Teraz z pewnością zwiększą produkcję i – być może – wypchną nas ze świeżo zdobytych rynków, oferując niższe ceny. Bo ich fermy są od naszych większe, bardziej wydajne, choć koszty pracy mają o wiele wyższe. Powtórzy się scenariusz, który rozegrał się przy wieprzowinie. Mięso z ferm duńskich, niemieckich czy francuskich jest od polskiego tańsze. Dlatego polskie wędliny produkowane są w polskich zakładach przetwórczych z niemieckiej albo duńskiej wieprzowiny. A mieszkańcy zielonego miasteczka żądają od polskiego rządu kolejnych dopłat. Bo im, chociaż są drożsi, ciągle się nie opłaci.
PiS, który walczy z PSL o głosy wiejskich wyborców, mąci im w głowach, mówiąc, że polscy rolnicy staną się konkurencyjni wtedy, gdy poziom dopłat bezpośrednich (to te do hektara) będzie u nas taki sam, jak w krajach starej Unii. To nieprawda. Żeby być konkurencyjnym, trzeba produkować taniej, w większej skali. Albo lepiej, czyli oferować droższą, markową żywność z wyższej półki, którą najpierw jednak trzeba wylansować. Żeby te marki stały się na Zachodzie znane. Tymczasem polscy rolnicy ani nie osiągają efektów skali, ani nie lansują produktów luksusowych. Idą ścieżką przetartą przez Samoobronę, czyli – protestują. Niewiele się przez te dziesięć lat nauczyli.