Szefowie placówek oświatowych nie wiedzą, czy ignorować żądania związkowców, czy też formalnie przystępować do sporu zbiorowego.
Jeżeli prezydent podpisze się pod likwidacją gimnazjów, będziemy strajkować – zapowiadali związkowcy ze Związku Nauczycielstwa Polskiego. Teraz spełniają swoje deklaracje. Dziś mija termin wysyłania do dyrektorów szkół żądań, których niespełnienie będzie prowadziło do strajku. Trafią one do ok. 30 tys. placówek. Dotyczą m.in. wzrostu wynagrodzeń i zapewnienia nauczycielom gwarancji zatrudnienia przez najbliższe lata. Szefowie szkół na odpowiedź mają zaledwie pięć dni. I często nie wiedzą, jak zachować się w tej sytuacji – czy wchodzić w spór zbiorowy, czy ignorować pisma.
Co odpowiadać?
– ZNP skierował do nas pisma z pięciodniowym terminem na udzielenie odpowiedzi. Związkowcy nie oczekują, abyśmy spełnili ich postulaty. Chcą tylko przejść tę ścieżkę prawną, aby na początku marca ogłosić strajk w szkołach. Niestety, dyrektorzy wpadają w panikę, bo nie wiedzą, jak i co mają odpowiadać. A do tego muszą się zapoznać z nowymi przepisami oświatowymi – mówi Izabela Leśniewska, dyrektor publicznej Szkoły Podstawowej nr 23 w Radomiu. Ogólnopolskie Stowarzyszenie Kadry Kierowniczej Oświaty stworzyło nawet niezbędnik dla dyrektorów, w którym opracowało wzory pism i wskazało przepisy, na które należy się powoływać przy procedurze strajkowej w kontaktach ze związkowcami, samorządami i inspekcją pracy.
Szefowie placówek mogą też szukać porady prawnej w gminach. Ale nie zawsze to się udaje.
Strajk w szkołach / Dziennik Gazeta Prawna
– Wprawdzie od ponad roku dyrektorzy szkół zgodnie z przepisami mają mieć zapewnioną przez gminę obsługę prawną, ale w rzeczywistości, zwłaszcza w małych aglomeracjach, są skazani na siebie, a szkoły nie mają przecież na etacie prawnika – przyznaje Jacek Rudnik, dyrektor Gimnazjum nr 3 w Puławach.
Dodaje, że pracujący w gminach na część etatu radcowie bardzo często nie znają się na prawie oświatowym i ich pomoc w przypadku sporu jest minimalna.
Dyrektorzy też za strajkiem
Nie brakuje dyrektorów, którzy uważają, że żądanie ZNP są nierealne i niewłaściwie adresowane.
– Przecież oni nie mają środków na podwyżki, nie mogą też utrzymać miejsc pracy, jeśli po prostu jest mniej dzieci lub zmienia się struktura szkoły – tłumaczy Tomasz Malicki, wieloletni dyrektor szkoły podstawowej i liceum w Krakowie.
Dodaje, że obecna sytuacja jest nieco absurdalna, bo związkowcy wiedzą, że nic nie wywalczą, a dyrektorzy, którzy często popierają pomysł strajku, są bardziej sojusznikami niż stroną konfliktu. Podobnie uważa Izabela Leśniewska. – Związkowcy swoje żądania nie powinni kierować do nich, ale do rządu albo organów prowadzących placówkę – dodaje.
Część dyrektorów odpowiada więc na żądania, stwierdzając, że nie jest w stanie ich spełnić. Inni po prostu je ignorują. – Z zapowiadanym strajkiem związana jest ogromna biurokracja. Ale by do niego doszło, trzeba przejść tę drogę. Większość dyrektorów, zwłaszcza z gimnazjów, popiera inicjatywę związkowców, więc stara się odpowiadać na pisma – mówi Marek Pleśniar, dyrektor biura Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty.
I dodaje, że ma sygnały, iż w gminach, w których władzę sprawują sympatycy PiS, pojawiają się nieformalne naciski, by ignorować działania związkowców.
Kosztowna ignorancja
Bagatelizowanie żądań ZNP nie jest jednak najlepszym rozwiązaniem. – Oczywiście można w ogóle nie odpowiadać na pismo działaczy. Niemniej jednak jest obowiązek podjęcia rokowań i poinformowania o tym okręgowego inspektora pracy – mówi Jacek Rudnik. Przekonuje, że bierne stanowisko dyrektora może narazić go na zarzut z art. 26 ustawy 23 maja 1991 r. o rozwiązywaniu sporów zbiorowych (t.j. Dz.U. z 2015 r. poz. 295 ze zm.) związany z utrudnianiem realizacji prawa do strajku.
Dyrektorzy nie wiedzą też, że jeśli nie dojdą do porozumienia ze związkowcami, to w kolejnym etapie związkowcy wyznaczą mediatora.
– I tu też pojawia się haczyk, bo jeśli szef placówki oświatowej nie zgodzi się na tego wskazanego przez ZNP, to trzeba będzie skorzystać z mediatora wpisanego na listę przez Ministerstwo Pracy. A to już wiąże się dla szkół z kosztami sięgającymi nawet 10 tys. zł – tłumaczy Jacek Rudnik.
Dyrektorzy mogą być też zaskoczeni, że związkowcy wysyłają pisma do szkół, w których nie pracują działacze. ZNP jest jednak związkiem reprezentatywnym i ma takie prawo. Tym bardziej, że w swoich żądaniach występuje w imieniu wszystkich nauczycieli, a nie tylko tych zrzeszonych.
Nie wszyscy związkowcy są zachwyceni działaniami ZNP. – ZNP chce tylko pokazać, że coś robi, choć doskonale zdaje sobie sprawę, że od reformy nie ma już odwrotu – mówi Sławomir Wittkowicz, przewodniczący Branży Nauki, Oświaty i Kultury Forum Związków Zawodowych.
Strach przed protestem
Wielu szefów placówek jest przekonanych, że do strajku nie dojdzie. – Przed nami duża reforma oświatowa, a wraz z nią ruchy kadrowe. Nikt nie będzie chciał się narażać na utratę pracy. W mojej szkole około 1/3 osób należy do ZNP, ale nie wiem, czy choćby połowa z nich weźmie udział w proteście. Co innego jest popierać strajk, a co innego w nim uczestniczyć – mówi Izabela Leśniewska. – Dla strajkujących osób takie działania wiążą się z automatycznym obniżeniem pensji. A to również nie zachęca pedagogów do protestu – dodaje.
Z kolei Jacek Rudnik uważa, że w strajku mogą uczestniczyć co najwyżej nauczyciele z gimnazjów, bo ci z podstawówek są zadowoleni, że będzie osiem, a nie sześć klas, i co za tym idzie, więcej pracy. Przekonuje, że podobnie będzie w liceach, w których zamiast trzech będą cztery klasy.