O energii mówimy dzisiaj bez przerwy. Bezpieczeństwo dostaw, ceny, wpływ na zmiany klimatu czy dostępność w krajach Trzeciego Świata to główne wątki poruszane w dyskusjach. Są wśród nas tacy, którzy skłonni są przypisywać strategiczną mądrość realizowanej polityki takim krajom jak Dania (zdecydowany priorytet dla energetyki odnawialnej), Niemcy (odwrót od energetyki jądrowej) czy Japonia (wręcz nabożne traktowanie oszczędzania energii prowadzące do niskiej energochłonności przemysłu).

Różnorodność poglądów w tym zakresie dobrze ilustrują inni, chwalący np. Francję za duży udział (według nich czystej) energetyki jądrowej w jej bilansie energetycznym. Wszyscy jednak jakby zgodnie krytykują Stany Zjednoczone za ich przysłowiowe energetyczne rozpasanie, niezgodę na przestrzeganie globalnych norm środowiskowych czy regulacje zabraniające eksportu nośników energii do wielu krajów tym potencjalnie zainteresowanych (np. ciekły gaz do UE).

No, może myślą tak prawie wszyscy, rośnie bowiem grupa analityków dobitnie podkreślających energetyczne sukcesy Amerykanów. Jest faktem, że zarówno stabilność i bezpieczeństwo dostaw energii, jak i efektywność energetyczna są dzisiaj w USA większe niż kiedykolwiek w najnowszej historii tego kraju. W istocie oficjalne dane rządowe dokumentują niezwykłe sukcesy energetycznej gospodarki kraju. Ilość energii potrzebna do wygenerowania jednego dolara PKB od dawna spada (jest dwukrotnie mniejsza niż 40 lat temu), a całkowite zużycie energii jest dzisiaj niższe niż 15 lat temu, przy 25-proc. wzroście gospodarki w tym okresie. Niełatwo uwierzyć, że obecne roczne zapotrzebowanie na ropę naftową jest w USA mniejsze niż 40 lat temu, kiedy to PKB było na poziomie jedynie trzeciej części dzisiejszego. Do tego roczny eksport przetworzonych produktów rafinerii ropy jest obecnie trzykrotnie większy niż 10 lat temu.

Efektywność energetyczna i innowacyjność w sektorze wydobywczym, szczególnie dotycząca gazu niekonwencjonalnego, prowadzi do sumarycznych oszczędności na poziomie setek miliardów dolarów rocznie. To jedna z głównych przyczyn wysokiej konkurencyjności amerykańskiej gospodarki.

Istotną rolę odgrywa zwiększający się w ogólnym bilansie odsetek gazu ziemnego. O ile bowiem ceny ropy naftowej są zbliżone na całym świecie, to cena gazu sprzedawanego w USA stanowi mniej niż połowę ceny importowanej ropy w Europie i mniej niż jedną czwartą ceny w Japonii.

Bardzo zróżnicowane są także ceny energii elektrycznej – przemysł w Europie i Japonii, a także, o dziwo, w Chinach płaci średnio ponad dwukrotnie więcej niż przemysł w USA. W zglobalizowanym świecie różnice te mają fundamentalne znaczenie dla konkurencyjności wszystkich energochłonnych sektorów gospodarki, takich jak przemysł chemiczny, cementowy, metalurgiczny, papierniczy, szklany czy rafineryjny.

Te sukcesy Amerykanów nie stoją w sprzeczności z ich wysiłkami na rzecz dalszego ograniczania emisji gazów cieplarnianych. Poziom emisji obniża się tam ostatnio o 4 proc. rocznie, czego trudno nie uznać za sukces w porównaniu z tylko jedno-, dwuprocentowym spadkiem w Europie (trwająca recesja dodatkowo obniża znaczenie tej redukcji), 3-proc. wzrostem w Chinach (i tak dobrze, niedawno było tam 10 proc.) i 7-proc. wzrostem w Indiach.

Ważnym składnikiem procesu redukowania emisji w USA są elektrownie, w których ilość generowanych gazów cieplarnianych spadła w ostatnich paru latach aż o 15 proc. Coraz szersze wydobycie i wykorzystywanie gazu niekonwencjonalnego oraz wszechstronne wsparcie dla innowacyjności w zakresie wszystkich odnawialnych źródeł energii, a ogniw fotowoltaicznych w szczególności, w pełni uzasadnia niedawną, najdobitniejszą w tej sprawie od początku jego prezydentury deklarację prezydenta Obamy o planach dalszego konsekwentnego ograniczania emisji – 30 proc. do 2030 r.!

Z pewnością znajdzie się ktoś, kto pomyśli w tym momencie, że strategią lepszą od administracyjnego, kłopotliwego prawnie wyznaczania sztywnych celów redukcyjnych byłoby wprowadzenie jednolitego podatku od emisji bądź stworzenie rynku na emitowane gazy, na którym decydowanoby o najtańszych metodach redukcji. Albo ktoś, kto powie, że startując z tak przysłowiowego wręcz poziomu marnotrawstwa energii (nieoszczędne samochody, niezwykle energochłonne budownictwo, wszechobecna klimatyzacja), jaki przez dekady charakteryzował Amerykę Północną, osiąganie ambitnych celów efektywnościowych i redukcyjnych nie jest specjalnie trudne.

Tylko częściowo podzielam tę opinię – przywykli do niefrasobliwego gospodarowania energią mieszkańcy, wykazujący dzisiaj wolę gruntownej zmiany swych przyzwyczajeń w imię sprawy wspólnej dla nas wszystkich, zasługują na uznanie. A autonomiczna polityka państwa wykorzystująca globalne zagrożenia klimatyczne do wzmacniania potencjału gospodarki i uzyskania pełnej niezależności energetycznej wydaje się prowadzić do zasadniczo lepszych rezultatów niż niekończące się negocjacje, w ramach których bogatsze kraje bezskutecznie usiłują namówić państwa biedniejsze do realizacji celów emisyjnych uważanych przez te drugie za historycznie niesprawiedliwe i sprzeczne z ich aspiracjami rozwojowymi.

Na koniec uwaga dotycząca wielkiej polityki. Oczywiście amerykańska strategia rozwoju energetyki w dużym stopniu uwzględnia globalną rywalizację polityczną. Jakżeby inaczej – niskie ceny ropy i gazu uważane są przecież powszechnie za najskuteczniejszy oręż w walce z odradzającą się militarną potęgą Rosji, której połowa wpływów budżetowych pochodzi ze sprzedaży tych surowców. Drastyczna obniżka cen byłaby dla Rosji z pewnością bolesna, ale przy bardzo niskim długu publicznym w tym kraju i jego olbrzymich dolarowych rezerwach zgromadzonych w banku centralnym realne efekty polityczne byłyby do osiągnięcia za wiele lat – i tylko w takiej perspektywie czasowej można patrzeć na geopolityczny aspekt obecnej energetycznej polityki Stanów Zjednoczonych.