Reforma systemu emerytalnego zakładała, że wysokość emerytur będzie zależeć od kwoty kapitału zgromadzonego w otwartych funduszach emerytalnych i w ZUS. Ta prosta zasada gwarantowała osobom dobrze zarabiającym, że ich świadczenia wypłacane na starość będą wysokie. Ojcowie reformy zapowiadali także bezwarunkową likwidację wcześniejszych emerytur.
Okazało się, że teoria niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. W 2013 r. do systemu wprowadzono emerytury częściowe. To hybryda ubezpieczeniowa będąca połączeniem wcześniejszych emerytur w starym wydaniu z systemem kapitałowym. Obecnie prawo do takiego świadczenia mają mężczyźni w wieku 65 lat, którzy mogą udowodnić 40 lat okresów składkowych i nieskładkowych. Wymagany staż to relikt. I tak do systemu kapitałowego dołożono repartycyjny. Ten potworek ubezpieczeniowy umożliwia osobom pobierającym częściowe emerytury dalszą aktywność zawodową. Uprawniony może pracować bez ograniczeń, a takie ograniczenie jest stosowane w przypadku osób pobierających wcześniejsze emerytury. Co więcej, osoby ubiegające się w ZUS o takie świadczenia nie muszą się zwalniać u dotychczasowego pracodawcy.
A przecież wszyscy emeryci bez względu na formę świadczenia muszą dostarczyć do ZUS świadectwo pracy potwierdzające rozwiązanie stosunku pracy. Ustawodawcy udało się przygotować rozwiązanie preferujące osoby dobrze zarabiające, które mają pracę i nikt ich nie planuje zwolnić. To może dowodzić, że albo ustawodawca w sposób losowy wybrał warunki wymagane do otrzymania świadczenia, albo było to celowe działanie. W tym drugim przypadku prawda może być brutalna. Na podniesieniu wieku emerytalnego dodatkowo chronionego przez emerytury częściowe zyska tylko określona grupa wyjątkowo dobrze sytuowanych osób. Nie skorzystają z nich ludzie zarabiający w granicach płacy minimalnej, bo w ich przypadku częściowa emerytura może nie wystarczyć nawet na zapłacenie czynszu. Zamiast sympatycznego potworka mamy złośliwego gremlina, który się naśmiewa z biednych, pozbawionych pracy, starszych pracowników.