Już po ogłoszeniu wyników badań PISA 2012 zwracałem uwagę, że choć twarde dane świadczą o postępie i pozwalają pogratulować wyników naszym gimnazjom, to trzeba być świadomym trupa w szafie. Tym trupem były relacje w szkołach, obarczone wiekowym piętnem autorytaryzmu. Ostatnio przynajmniej się o tym mówi, choć nie oszukujmy się – realna zmiana nie nastąpiła. Szkoła w Polsce pozostaje instytucją opresyjną. Długo by można wyliczać elementy nadające się w szkolnych relacjach do poprawy. Jest tam nieufność do szkoły jako części aparatu państwa, zwyczajna w polskiej tradycji. Są frustracje i kompleksy nauczycieli, przewrażliwionych na punkcie zawodowej autonomii.
Ale cała sprawa ma też drugą stronę – do największych problemów w edukacji polskich nastolatków należy totalna bierność młodzieży. No, oczywiście, zawsze znajdzie się jakiś narwaniec z temperamentu lub z przypadku – ale tych 90 proc. decydujących o klimacie szkoły trzeba wołami ciągnąć do wszelkiej społecznej aktywności.
Doszło do tego, że wolontariat stał się prawnie usankcjonowanym źródłem punktów w rekrutacji do państwowego liceum. „Masakra!” – krzyczy co dojrzalszy 15-latek, bo wie, że to zaprzecza idei wolontariatu, a więc czegoś, co z definicji ma być bezinteresowne.
Bo tak naprawdę szkoła wprawdzie kształtuje uczniów, ale też ich odzwierciedla. Nie stanie się z dnia na dzień całkiem inna niż całe społeczeństwo. A społeczeństwo wciąż nosi historyczne stygmaty. Na tle Europy brakuje nam wzajemnego zaufania, zdolności do współpracy i poczucia wspólnych celów.
Czy to znaczy, że na lepsze relacje w szkole musimy poczekać aż do całkowitej wymiany pokoleń? Bez przesady. Nauczyciele są reformowalni. Wbrew pozorom nasz zawód wymaga wyjątkowej elastyczności. Do zmian nie wystarczą jednak ministerialne zaklęcia o „wyjściu spod tablicy” ani bardzo nawet pomysłowe szkolenia pedagogów. Konieczna jest zmiana prawna i systemowa. Zmiana podejścia do rodziców i do samych uczniów.
Po pierwsze więc trzeba będzie pracować z rodzicami uczniów. Tłumaczyć im, ile mogą zyskać, gdy sami zdobędą się na aktywność. Gdy demokratycznie wybiorą swoich przedstawicieli do rady rodziców i rady szkoły. Dzisiejsze rady są nie do pogodzenia z ich aspiracjami, można je jednak inaczej usytuować w systemie prawnym szkoły – dając im realny wpływ w konkursach na stanowiska dyrektorów, udział w ocenie pracy nauczycieli, a także reprezentację na szczeblu regionalnym. Wtedy będzie jasne, że rada ma poważniejsze zadania, niż służyć za listek figowy w poczynaniach dyrekcji.
Z uczniami da się pracować tak, żeby traktowali szkołę mniej jak wcielenie opresyjnego systemu, a bardziej jak własną, odpowiedzialnie kształtowaną przestrzeń. Tu również przyda się kilka jasnych przepisów. Uczniowie powinni mieć wybieralnych przedstawicieli w organach szkolnej władzy, co jest standardem w krajach Europy Zachodniej. Z ograniczonym zakresem kompetencji (bez kwestii budżetu czy dyscypliny), ale z gwarancją głosu doradczego na temat potrzeb i praw uczniów. Wtedy będą szanować i wspólną własność (na początek choćby ten darmowy podręcznik), i siebie nawzajem, i nauczycieli, których w szkole spotkają.
Gdy wraz z ostatnią falą 6-latków do podstawówek wkracza konieczność domknięcia reformy, trudno o lepszą okazję. Legislatorzy – do dzieła!