Niedawne rozpoczęcie roku akademickiego skłania do kilku refleksji. Media informowały o podwyżkach dla nauczycieli akademickich. Nie wspomniano jednak o tym, że mechanizm tych skromnych podwyżek jest skomplikowany (złożony z części obligatoryjnej i uznaniowej).
Jednocześnie tym samym nauczycielom odebrano możliwość korzystania ze zniżek podatkowych dla twórców (powyżej 84 tys. zł rocznie) oraz zabroniono pracy na drugim etacie. Pojawiły się głosy o wynikających z tego dużych korzyściach dla studentów, ponieważ wykładowcy nie mogą już dorabiać i od tej chwili będą z pełnym oddaniem przychodzić na dyżury. Mają one świadczyć o poprawiającej się kondycji polskiej nauki i uniwersytetów. Ich autorzy mogliby zadać sobie nieco więcej trudu, aby bardziej rzetelnie opisać sytuację na uczelniach. W rzeczywistości problemy naszych uniwersytetów są bowiem poważne, a wykładowcy będą jeszcze bardziej zajęci prowadzeniem mniejszych lub większych chałtur (pozauczelnianych).
Warto popatrzeć na stan rodzimej edukacji wyższej oczami studenta. Po pierwsze, na humanistycznym licencjacie student musi zaliczyć 40–50 przedmiotów mających często tylko po 2, 3 lub 4 punkty ECTS. Nie do końca uczelnie (wykładowcy) respektują zasady punktacji przedmiotów, tj. według liczby godzin wykładowych oraz pracy własnej studenta. W rezultacie punktacja często nie odpowiada zasadom ECTS. Programy na naszych uczelniach są przeładowane zbyt dużą liczbą przedmiotów, na których robi się stosunkowo niewiele. Na uczelniach zachodnich ogranicza się liczbę przedmiotów, ale podnosi się ich wagę nawet do 10–15 punktów ECTS. Na studiach magisterskich w Anglii studenci mają do przeczytania 10 artykułów (20–30 stron) na każdy wykład, a na przedmiot w ciągu semestru wymagane jest 100 artykułów i więcej. Zmniejszenie liczby przedmiotów nie oznacza mniejszego zapotrzebowania na wykładowców, ponieważ przedmiot prowadzony jest przez kilku wykładowców (profesor koordynuje realizację programu, mając do pomocy 2–3 adiunktów i asystentów). Oznacza to jednak konieczność ujednolicenia programu wykładanych przedmiotów przynajmniej w skali jednej uczelni. Nadmierna dowolność w tworzeniu programów (sylabusów) na naszych uniwersytetach prowadzi do obniżenia jakości nauczania, ponieważ wykładowca przygotowuje program według tego, co umie, a nie według tego, co obiektywnie powinien zawierać taki program.
Po drugie, rodzi się pytanie, czego na uczelniach uczymy. Licencjat powinien uczyć podstaw przedmiotu, a magisterium pogłębiać tę wiedzę i uczyć podejścia krytycznego. Tymczasem bardzo często wykładowcy i studenci nie znają najnowszych dyskusji naukowych. W dobrych szkołach angloamerykańskich już się nie wykłada tych elementów makroekonomii, które zostały zakwestionowane przez ostatni kryzys finansowy. Brakuje nam krytycznego podejścia do istniejącej wiedzy. Studenci i naukowcy wciąż jeszcze mają problem z dostępem do światowej dyskusji naukowej. Bardzo często wykładowcy pożyczają swoje własne materiały, ponieważ biblioteki (jeśli mają) posiadają tylko jeden egzemplarz arcyważnej pozycji naukowej. Inną sprawą jest to, że wykładowcy zamiast iść do teatru, oszczędzają na książki. Nowe prace naukowe powinny być powszechnie dostępne dla ogółu studentów (internet nie jest alternatywą). Wydatki na materiały naukowe muszą być absolutnym priorytetem, a tak nie jest. Nie można najpierw budować fontanny, a potem kupować pisma naukowe.
Po trzecie, nauka na serio nie może istnieć bez powszechnego wprowadzenia języka angielskiego (zajęcia, publikacje itd.). W rzeczywistości bardzo niewiele uczelni wyższych w Polsce oferuje dobre jakościowo kształcenie po angielsku. Dominuje (zwłaszcza w szkołach prywatnych) awersja do języków obcych.
Po czwarte, w szkołach wyższych ciągle jeszcze obowiązuje chora kolejność: najważniejsza jest administracja, później pracownicy, następnie nauka, a na samym końcu student. Na wielu uczelniach nie ma skutecznej kontroli nad jakością administracji. Na dodatek pracownicy naukowi nie skupiają się na pracy naukowej, ale na działaniach biurokratycznych. Z powodu nadmiaru biurokracji naukowcy uciekają przed studentem, a ich wzajemne kontakty są bardziej biurokratyczne niż merytoryczne. Studenci tracą więcej czasu na biurokrację niż na naukę. Na niektórych uczelniach zrezygnowano już z indeksów i wpisy ocen są dokonywane w elektronicznym systemie USOS. Poziom informatyzacji jest jednak wciąż na niskim poziomie (opóźnienie do głównych krajów UE jest rzędu 8 lat).
Z punktu widzenia wykładowców, poza dramatycznie niskimi zarobkami, obowiązujący system oceny ich pracy rodzi kolejne absurdy. Pracownicy koncentrują się na zbieraniu punktów, a nie na rzetelnej pracy naukowej. Bywają sytuacje, że za opublikowany w renomowanym piśmie za granicą artykuł pracownik dostaje tylko 3 punkty, a za słabiutką publikację w prowincjonalnym piśmie krajowym jest 8 punktów (bo tak stanowią ministerialne przeliczniki). Punktacja jest niedostosowana do dyscyplin naukowych (inny dostęp do pism z listy filadelfijskiej mają nauki medyczne, biologiczne, politechniczne, a inny ekonomiczne i humanistyczne).
Wreszcie kluczowym u nas problemem jest finansowanie uczelni według zasady „środki na studenta”, która zwyczajnie rozsadza jakość nauczania i rynek pracy. Kandydat na studenta zbyt często wybiera studia chaotycznie i przypadkowo. W szkołach średnich brakuje doradztwa zawodowego z prawdziwego zdarzenia. Najbliższe otoczenie kandydata na studia podpowiada wybór studiów na podstawie dawnego rynku pracy. Z kolei media dzielą się informacjami często niesprawdzonymi. Stąd okresowe mody na takie kierunki, jak: zarządzanie, stosunki międzynarodowe, europeistyka, socjologia, dziennikarstwo, a obecnie bezpieczeństwo narodowe. Szkoły wyższe (prywatne i publiczne) dostosowują się do tych gustów, aby przetrwać. Kosztem jakości pospiesznie szuka się wykładowców, którzy nie zawsze są kompetentni. Po kilku latach rynek pracy jest zalewany masą nieszczęśliwych bezrobotnych studentów. W wielu krajach zachodnich sam system rekrutacji hamuje takie mody (np. podnosi się wymagania wobec kandydatów na studia i ogranicza się przyjęcia). Kierowanie się kryteriami wolnego rynku oraz „na studenta” powoduje nieodwracalne szkody (np. w niektórych uczelniach próbowano likwidować nierynkową filozofię, archeologię śródziemnomorską itd.).
Wejście naszych uczelni na światowe rankingi jest bardzo odległą perspektywą. Zaklinanie rzeczywistości przez niektórych publicystów i polityków niewiele da.