O tym, że my żyjemy w XXI wieku, a nasze dzieci w XIX, i dlaczego edukacja nie nadąża za światem.
Polska szkoła nie potrzebuje reform. Najlepiej w Europie kształci szczury, pragnące dać się zaprząc w korporacyjne uprzęże. Dlatego nie należy jej zmieniać, tylko zrównać z ziemią. A na zgliszczach zbudować nowy system, który zamiast szkolić niewolników, zaciekawi młodych światem
– System kapitalistyczny opiera się na maksymalizacji zysków, zamienia ludzi w roboty produkujące pieniądze. Nie ma tu czasu na zastanowienie się, rozejrzenie, bo system wywiera zbyt dużą presję. Czy naprawdę chcemy być takimi robotami? Nie, bo ludzie są bardziej skomplikowani – przekonywał na XIII Szczycie Noblistów w Warszawie prof. Muhammad Yunus, autor idei mikrokredytów dla najbiedniejszych.
Polski system edukacyjny tego skomplikowania nie zauważa, dbając jedynie o wypuszczanie z fabryk wiedzy kolejnych pokoleń ustandaryzowanych robotów. Dłubanie przy podstawach programowych, rozdrobnienie szczebli edukacji, testomania i rankingomania zamieniły szkoły i uczelnie w linie technologiczne nastawione na produkcję fachowców dla biznesu i administracji. Młodzi ludzie pozbawieni umiejętności samodzielnego myślenia, krytycyzmu, współpracy, zredukowani do roli wyszkolonych niewolników po opuszczeniu progów swoich Alma Mater są gotowi podjąć pracę i rozpocząć wspinanie się po szczeblach kariery, bo wpojono im, że osiągnięcie zawodowego sukcesu, najlepiej w prężnym międzynarodowym koncernie, jest celem ich życia.
To nie demagogia, tylko fakty – w przyszłej perspektywie finansowej Unii Europejskiej w ramach Programu Operacyjnego Wiedza, Edukacja, Rozwój planowana jest od 2015 r. możliwość zamawiania kształcenia przez samych przedsiębiorców. Firmy rzucą trochę grosza i będą miały prawo narzucać uczelniom, jakie kompetencje powinni nabywać studenci, aby znaleźć u nich pracę.
– To niebezpieczny trend. Zakłada kształcenie wprost pod oczekiwania przedsiębiorstw, bez zwrócenia uwagi na szerszą perspektywę, na potrzeby całego społeczeństwa. Nie można narzucać zasad kształcenia pod presją obaw, czy wystarczy funduszy na to, co jest potrzebne tylko dzisiaj – zastrzega dr Małgorzata Sieńczewska z Wydziału Pedagogicznego Uniwersytetu Warszawskiego.

Fabryki wiedzy

Czy w takim świecie, w którym wartość mierzy się stanem konta, gdzie ilość stała się ważniejsza od jakości, jest jeszcze miejsce na przekonywanie młodych ludzi o ich powinnościach wobec państwa? Na wyrabianie w nich wrażliwości na kulturę, sztukę, kształtowanie moralności, potrzeby poznawania idei i wartości, które są niezbędne do normalnego funkcjonowania nowoczesnego społeczeństwa, a w konsekwencji konkurencyjnej gospodarki?
„Czy współczesny świat (...), gdzie demokracja staje się coraz bardziej fasadowa, a propaguje się sztukę egoizmu oświeconego i wprost stwierdza, że poświęcanie się dla innych staje się już niemodne, bowiem poświęcać umiemy się tylko dla siebie, czyli budujmy pokolenie «Ja, ja, ja» – potrzebuje jeszcze historyków, filozofów, politologów, czy też przedstawicieli innych pokrewnych kierunków? Wiem, że te pytania mogą bulwersować, lecz opieram je na problemach, które tylko w ostatnich kilku tygodniach pojawiły się na łamach DGP” – napisał w serwisie Gazeta.pl prof. Stanisław Michałowski, rektor Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, zabierając głos w dyskusji o poziomie edukacji. Rektor przyznał, że uczelnie zostały wkomponowane przez reformatorów w system mechanizmów rynkowych, stając się fabrykami transferującymi wiedzę i technologię. A powinny kształcić kompetencje interpersonalne (komunikowania i samorozwoju), w które pracodawcy nie zainwestują, a z których będą korzystać.

Wyszkolona siła robocza

System stricte szkoleniowy stał się niebezpieczny dla naszej przyszłości. A to od edukacji zależy, czy zdążymy wskoczyć do pociągu z liderami, czy też pozostaniemy na dworcu z tłumem taniej siły roboczej. I nie zmienią tej oceny entuzjastyczne komentarze po ogłoszeniu ostatniego badania poziomu światowego szkolnictwa PISA (Programme for International Student Assesment), w którym Polska awansowała do światowej czołówki.
– Badanie PISA to narzędzie wprowadzania społeczeństwa w błąd. Co trzy lata międzynarodowe konsorcjum za ogromne pieniądze przeprowadza testy pod kątem oczekiwań władz. By uzasadniać sens reform, które w rzeczywistości mają doprowadzić do ograniczenia kosztów edukacji i szkolenia tanich robotników. Dla potrzeb PISA tresuje się więc uczniów jak szczury, by tylko jak najlepiej rozwiązywali jego testy – uważa prof. Bogusław Śliwerski, przewodniczący Komitetu Nauk Pedagogicznych Polskiej Akademii Nauk.
PISA to tylko monitoring – przekonuje naukowiec – i nie wolno z jego wyników wyciągnąć wniosków, że oto nagle mamy najlepiej wyedukowaną młodzież w Europie. Badania te nie sprawdzają, jak ci sami uczniowie pogłębiają wiedzę na kolejnych etapach nauki. Co trzy lata testuje się zawsze nową grupę, wmawiając społeczeństwu, że dla sukcesu ekonomicznego wystarczy wyćwiczyć wąsko rozumiane umiejętności dostosowane do aktualnych potrzeb rynku pracy.
– Mierzenie wszystkich uczniów z różnych stron świata według tych samych kryteriów jest przydatne może dla chińskich koncernów podbijających Zachód. Ale nie analizuje deficytu kształcenia – podkreśla prof. Śliwerski.
Zwraca też uwagę, że badanie PISA jest mało wiarygodne z naukowego punktu widzenia. Między innymi błędnie zakłada możliwość obiektywnego porównywania ludzi różnych kultur, nieznana jest pełna treść pytań ani metodologia analizy wyników – konsorcjum, które prowadziło badanie, zastrzegło, że po kilku latach można ujawnić jedynie 60 proc. zadań. Ponadto, zdaniem prof. Śliwerskiego, nie ma pewności, czy wyniki nie zostały zniekształcone przez władze poszczególnych państw.
Profesor Zbigniew Kwieciński, przewodniczący Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego, ujawnił w 2009 r. po ogłoszeniu wyników poprzedniej edycji PISA, że zostały one zafałszowane, bo nie wzięto pod uwagę 20 proc. polskich gimnazjalistów, których określił jako funkcjonalnych analfabetów. Uczniom tym po prostu pozwolono nie przyjść do szkoły w dniu testu – przypomina członek PAN. Profesor Kwieciński tłumaczył wówczas, że „być może zrobiono to intencjonalnie, by ratować wizerunek Polski za granicą”. Sam od lat prowadzi badania na pełnych rocznikach uczniów kończących szkołę podstawową i wynika z nich, że co piąte dziecko nie potrafi zrozumieć prostych związków występujących w przeczytanym tekście. Dlatego tak dobre wyniki PISA były nieprawdopodobne. – Dziś nic się nie poprawiło. Tuż przed ogłoszeniem tegorocznych rezultatów PISA przeprowadzono pod patronatem Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN ogólnopolski sprawdzian czytania ze zrozumieniem. Wynik ukazuje katastrofalny stan kompetencji polskich uczniów. Zaledwie 4,6 proc. absolwentów szkół podstawowych posiada umiejętność czytania na poziomie dosłownym, wyszukiwania informacji zawartych w tekście, rozpoznawania znaczenia wyrazów czy czytania polecenia ze zrozumieniem. U kończących gimnazja jest jeszcze gorzej – ze zrozumieniem czyta zaledwie 4,53 proc. z nich – wylicza prof. Bogusław Śliwerski.



Prowizorka zamiast zmian

Jak to się ma do rewelacyjnych wyników polskich 15-latków w testach PISA? – Może to nie Polacy stali się lepsi, tylko inne kraje gorsze. PISA nie bierze pod uwagę np. struktury społecznościowej klas niemieckich. Tam w szkołach publicznych już ponad połowę uczniów stanowią dzieci imigrantów. W Danii uczniowie zapytali nauczycieli, co będą mieć z tego, że napiszą testy. Gdy usłyszeli, że nic, masowo odpowiadali byle jak. W Korei Południowej zajęcie wysokiego miejsca stało się priorytetem rządu – wywierano silną presję na uczniów, przed testem musieli śpiewać hymn narodowy. To świadczy o tym, że PISA służy wyłącznie celom politycznym – nie pozostawia złudzeń prof. Śliwerski.
– Edukacja jest w głębokim kryzysie na całym świecie. Polska nie jest ani gorsza, ani lepsza – zauważa prof. Łukasz Turski z Centrum Fizyki Teoretycznej PAN, pomysłodawca budowy Centrum Naukowego Kopernik w Warszawie. Jego zdaniem badania PISA pokazały tylko, że nasz kraj nie jest zaściankiem i boryka się z tymi samymi problemami, co inne państwa. Że nasi nauczyciele nie są gorsi, a nawet są nieco lepsi od światowej średniej. – Jeśli zaś chodzi o ocenę umiejętności uczniów, no cóż... Odpowiednio dobierając kryteria, mogę w testach nawet udowodnić, że jestem w lepszej kondycji niż Justyna Kowalczyk – ironizuje współtwórca stołecznego centrum naukowego.
Z badań tych wynika – zauważa prof. Turski – że już nie musimy nikogo doganiać. Ścigaliśmy Zachód od drugiej połowy XX w., przejmując stamtąd idee i wzorce edukacyjne. Chociażby przekonanie, że wykształcenie można mierzyć obiektywnie. – Naszą winą, matematyków i fizyków, było przekonanie humanistów, że istnieje obiektywna matematyczna ocena stanu czyjejś wiedzy. Wprowadziliśmy więc tę modę na testy, ale już wiemy, że to był błąd. Metody z minionej epoki są w XXI w. bezużyteczne – podkreśla.
Od lat nasi decydenci – zamiast opracować innowacyjną, spójną, długofalową wizję kształcenia, która uwzględniałaby naszą kulturę, historię, możliwości gospodarcze, która wzmocniłaby naszą niezależność – albo kopiują obce wzorce, utrzymując system oparty na naśladownictwie, albo przeprowadzają prowizoryczne reformy na doraźne polityczne zamówienia.
– W 1997 r. wydłużono obowiązek szkolny do 18. roku życia po to, by administracyjną decyzją odgórnie ograniczyć bezrobocie wśród młodzieży. W Danii nie ma takiego obowiązku, a 100 proc. uczęszcza do szkół – przytacza przykład prof. Śliwerski. I wylicza dalej: wprowadzenie gimnazjum wydłużyło naukę o rok. W fałszywym przeświadczeniu, że wszyscy powinni studiować, zlikwidowano szkolnictwo zawodowe, zastępując je systemem licealnym. A przecież dzieci różnią się potencjałem intelektualnym, społecznym, moralnym, technicznym. Różnią się aspiracjami.

Pruski dryl

Upowszechnienie w XIX w. edukacji, wcześniej dostępnej tylko dla elit, było kluczowe dla rozwoju Zachodu. Alfabetyzacja całych grup społecznych stała się początkiem rewolucji i stworzenia świata industrialnego. Metody tego upowszechniania wiedzy były jednak różne. W Polsce zapanował pruski system edukacji – powstały 8-letnie szkoły, zuniformowane klasy, gdzie było 11 godzin lekcji dziennie, ścisłe programy z mnóstwem lektur, wypracowań i egzaminów. Preferowano nauczanie pamięciowe, tępiono indywidualizm. Nad gimnazjum, utrzymywanym z budżetu państwa, czuwał dyrektor szkoły, który miał nad sobą nadzór ministerialnych inspektorów.
– Polska szkoła w XXI w. dalej funkcjonuje jak w wieku XIX, zapędzając dzieci do szkół jak do więzień, zamykając je w klasach jak w celach. Od początku nastawiona jest na udowadnianie, że ktoś czegoś nie umie, że jest gorszy. To sabotaż. Zamykanie jak w muzeum, z szyfrowymi zamkami w pokojach nauczycielskich, przypomina obóz, z którego dziecko wychodzi do domu na przepustkę – nie szczędzi słów krytyki prof. Bogusław Śliwerski.
Wiek XXI przyniósł światu rewolucję cywilizacyjną, którą prof. Łukasz Turski porównuje z wynalezieniem przemysłowej metody druku przez Jana Gutenberga. I nie chodzi tu wyłącznie o postęp technologiczny. Drukarnie Gutenberga pomogły upowszechnić książki, technologia zmieniła człowieka, odrywając od natury – czytanie stało się przywilejem mas. Dziś technologia na nowo zdefiniowała człowieka, pozwalając upowszechnić dostęp do informacji. Nasza cywilizacja zaczęła być napędzana po raz pierwszy nie potrzebami armii, ale kulturą. Wszystko zaczęło się przecież od udostępniania muzyki...
– W XX w. dostęp do informacji elektronicznej był równie ograniczony jak dostęp do książek w średniowieczu. Z internetu korzystać mogły elity – profesorowie czy szefowie korporacji. Sieć była używana do rzeczy poważnych. Wynalezienie iPoda 12 lat temu, rozpowszechnienie urządzeń mobilnych błyskawicznie zmieniło znaczenie całych pojęć – mówi prof. Turski.
Kim jest dziś znajomy albo sąsiad? Czy to mieszkaniec domu obok, czy osoba z portalu społecznościowego żyjąca tysiące kilometrów od nas? – Od geometrii kuli ziemskiej ważniejsza staje się geometria sieci. To zmieniło potrzeby edukacyjne, zapoczątkowało rozwój nowej cywilizacji, która ignoruje zorganizowane społeczności, zaprzecza regułom starej demokracji. Nie ma już podziałów na czarne i białe. Szkoły tkwią jednak w przeszłości – konkluduje naukowiec z Centrum Fizyki Teoretycznej PAN, zastrzegając, że teraz nie czas na kolejne zmiany w programach nauczania. – Stoimy przed największym wyzwaniem – musimy stworzyć zupełnie nowy system edukacyjny. Żeby tego dokonać, potrzeba czasu na zastanowienie się, na przygotowanie fundamentalnej zmiany myślenia o nauczaniu. A czy przedszkole będzie za złotówkę, to tylko problem administracyjny – podkreśla.
Dlatego dyskusja o tym, czy polska szkoła ma kształcić konstruktorów mostów, czy cieśli, nie ma sensu, bo nikt nie jest w stanie przewidzieć, jakie technologie będą ważne już za kilka lat.



Koniec monopolu

– Przede wszystkim w edukację trzeba zainwestować. Epoka naśladownictwa mija, nadeszły czasy innowacji. Potęgi gospodarcze Japonii, Korei czy Chin zbudowano w XX w. na ściąganiu rozwiązań od rozwiniętych państw, lecz teraz w Chinach rekrutuje się więcej studentów niż na całym Zachodzie. Korea Południowa, rozpoczynając po sukcesie Japonii swój marsz ku rozwojowi, również postawiła na edukację i ma efekty. Kiedyś śmiano się z produktów Samsunga czy LG jako tanich substytutów wiodących marek, dziś to one należą do grona liderów technologii, wpychając nawet fińską ikonę rozwoju – Nokię – w kłopoty finansowe. Polska jeszcze w miarę dobrze prosperuje, bo dogania zachodnie wzorce. Tylko co dalej? – pyta prof. Jarosław Górniak, kierownik Zakładu Socjologii Gospodarki, Edukacji i Metod Badań Społecznych Instytutu Socjologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, dziekan Wydziału Filozoficznego UJ.
Finowie mawiają, że nie można gubić talentów. Że trzeba pomagać dzieciom samodzielnie rozwiązywać zadania, tworzyć takie warunki kształcenia, by same chciały chodzić do szkoły. – Dlatego najważniejszy jest nauczyciel. To, czy w klasie będzie więcej, czy mniej uczniów, nie ma znaczenia. Badania nie potwierdzają, że zmniejszenie liczebności klas zwiększa efektywność nauczania. Liczy się jego jakość, a tę gwarantuje przygotowanie nauczyciela. Dlatego najpierw to w nauczycieli musimy zainwestować, pomóc im rozwijać kompetencje, by lepiej pokazywali dzieciom, jak wykorzystywać wiedzę. Bo informacje to sobie dzieci już same zdobędą, jak się je nauczy, jak ich szukać, selekcjonować i zmieniać w autentyczną wiedzę – uważa prof. Górniak.
Szkoła straciła bowiem monopol na przekazywanie wiedzy. Zdaniem dr Małgorzaty Sieńczewskiej z UW większość polskich nauczycieli zdaje sobie sprawę, że ich rola się zmienia. – Nauczyciel staje się przewodnikiem, mentorem, który wskazuje uczniowi drogę, odkrywa i pomaga rozwijać jego zdolności. Ma porządkować wiedzę, którą dziecko już przynosi do szkoły z domu, podwórka czy wirtualnej rzeczywistości. By to zadziałało, potrzebna jest realna współpraca nauczyciela, rodzica i ucznia – zaznacza Sieńczewska.
A ta szwankuje. Nauczyciele, wystraszeni nadzorem, który wymaga tylko wyników, zamiast inspirować uczniów, uczą ich pod testy, zasłaniając się podstawą programową, bo inaczej stracą pracę. Także rodzice, porażeni syndromem pruskiej edukacji, wciąż wymagają od szkoły dzienniczków, prac domowych, ocen i klasówek. Wiadomo, tylko dyplom jest przepustką do dobrej pracy. To mit, bo dziś już nie liczy się papierek z czerwonym paskiem, tylko kompetencje. I to te miękkie, osobiste, związane z psychiką – zdolności do motywowania siebie, komunikowania się czy organizacji. Kompetencji twardych, ogólnych, można nauczyć się w każdej chwili, wystarczą szkolenia.
Jak ma zatem wyglądać szkoła przyszłości? – Nikt tego nie wie. Wiemy tylko, że musimy uczyć, jak korzystać z wiedzy. Tylko jaki jej kanon musi się znaleźć w głowie, a jaki w chmurze informatycznej? Czy muszę wiedzieć, ile wynosi elektroujemność chloru? Nie, muszę wiedzieć, jak ją odszukać na elektronicznej tablicy Mendelejewa i jak z tej informacji skorzystać – podaje przykład prof. Turski. Zdaniem naukowca zniknie edukacja z podziałem na tradycyjne przedmioty, bo cywilizacyjny rozwój rozmywa ich dotychczasowe zakresy. Nauczanie myślenia, analizowania, wyciągania wniosków, korzystania z dostępnych zasobów wiedzy, a nie schematyczne jej wpajanie wymaga oderwania się od siatki przedmiotowej.
– Już Johann Pestalozzi, szwajcarski pedagog, z XVIII w., mówił, że trzeba uczyć dziecko, a nie uczyć przedmiotu – dodaje Łukasz Turski. – Ale także upominał się ów szwajcarski reformator o to, by nauczyciele byli najlepiej wykształconą profesją. Tymczasem dwa wieki później była minister edukacji Katarzyna Hall obniżyła próg wymagań zawodowego wykształcenia do licencjatu, i to na tym poziomie edukacji, który jest fundamentalny dla przyszłych losów i karier szkolnych dzieci, bo w edukacji wczesnoszkolnej. Trend pozorowania wykształcenia podtrzymano w szkolnictwie wyższym, nonsensownie godząc się na zmiany pod deklarację bolońską (wprowadzenie systemu szkolnictwa wyższego opartego na trzech cyklach kształcenia – licencjat, magisterium i doktorat) – stwierdza prof. Śliwerski.
Szlaki są już przetarte. Sieć elitarnych szkół w USA i Szwajcarii, zwanych szkołami prezydentów, tradycyjne przedmioty wplotła w zajęcia poświęcone kształtowaniu kompetencji interdyscyplinarnych. Przyszłych społecznych liderów naucza się tam nie historii czy filozofii, ale np. sztuki perswazji, gdzie tradycyjne przedmioty są tylko narzędziem nabycia tej umiejętności. Zamiast np. studiować prawo jako takie, poznawanie jego elementów pozwala studentom zgłębiać teorię ludzkiej natury, zrozumieć, skąd pojawia się złość, jakie są granice przyzwoitości, kiedy niechęć przerodzi się w nienawiść i dlaczego wiara w Boga pomaga zabijać. Zajęcia ze sztuki percepcji pomagają zaś studentom nie dać się oszukać zmysłom. W programach znalazły się też logika, krytyka, odpowiedzialność czy dobre maniery. Uczniów przestrzega się przed rutyną, uczy punktualności, systematyczności i karności. A także dbania o tężyznę fizyczną. Uczy się ich zachowania przy stole, dyplomacji i zasad savoir-vivre’u. Studenci poznają tryby władzy – mechanizmy rządzące koncernami, państwowymi strukturami i społecznymi organizacjami. Nakłania się ich do zawierania znajomości z szefami firm, politykami, przywódcami lokalnych społeczności. Po to, by wyrabiali znajomości i budowali przyjaźnie. Dziś takie kompetencje są niezbędne do poruszania się w świecie. To podejście oznacza przemodelowanie szkolnych struktur.

Szkoła jak hiperłącze

– Oczyma wyobraźni widzę otwarte centra kształcenia, w których do 12., 13. roku życia przewodnicy dziecięcych grup, nieustannie mieszanych pod względem wieku i zainteresowań, rozbudzają w nich ciekawość poznawczą, motywują i zadziwiają otoczeniem. W laboratoriach, bez dzwonków i godzin lekcyjnych, młodzi ludzie budują wulkany, sieją na polach zboża, pieką chleb. Starsi kręcą filmy, piszą artykuły, komponują. Swoją twórczością wymieniają się z kolegami z innych państw, kultur, bo są z nimi w stałym kontakcie dzięki multimediom. Taka wymiana jest motorem rozwoju – opowiada dr Małgorzata Sieńczewska.
Rozwinie się też edukacja domowa, wolnościowa, przestrzenna. – Szkoła przyszłości powinna być konstruowana na wzór internetowych hiperłączy, burzyć mury, ale zarazem uruchamiać dynamiczną, elastyczną kulturę uczenia się, międzyludzkich spotkań, być może nawet socjoterapii. W mikrocentrach poznawczych, np. rzemieślniczych albo technicznych, tutorzy, elitarne postacie zaprzyjaźnione z rodzinami, będą prowadzić dziecko przez całą drogę kształcenia, stopniowo odkrywać i rozwijać jego kompetencje, uświadamiając go, że samo jest autorem własnego życia – dorzuca Bogusław Śliwerski, zastrzegając, że jest pesymistą, czy Polsce uda się stworzyć taki nowy system. Jego zdaniem będzie to trudne, bo pozostajemy 30–40 lat w tyle za Europą, traktując edukację jako czysty biznes, a politycy i związkowcy podtrzymują jej tradycyjny status nadzorczy dla realizacji pozaedukacyjnych interesów. – W Polsce dyskryminuje się nauczycieli, którzy chcą uczyć alternatywnie. A w Niemczech czy Skandynawii już w latach 70. w szkołach publicznych inwestowano w laboratoria multimedialne, gdzie zatrudniano absolwentów uczelni, by przygotowywali atrakcyjne materiały dla nauczycieli – przypomina prof. Śliwerski.
Więcej nadziei ma pomysłodawca centrum Kopernik. – Polacy są ciekawi świata. Mamy też siłaczy i siłaczki XXI w., budujemy kluby młodego odkrywcy, wchodzimy z tym projektem na Ukrainę i Białoruś. Musimy tylko odwojować związkowców z ZNP i Solidarności, żeby przestali być wyłącznie roszczeniowi. Bo to oni, sami nauczyciele, muszą zająć się edukacyjnym myśleniem o przyszłości. Ma rację premier Tusk, że polskiej szkole nie potrzeba już reform. Potrzeba jej fundamentalnej, spokojnie i głęboko przemyślanej, zmiany – podsumowuje prof. Łukasz Turski.