Publiczne szkoły coraz głębiej sięgają do kieszeni rodziców. Składki na komitet rodzicielski, fundusz klasowy, świetlicę – to dopiero początek. Nauczyciele proszą o pieniądze na wszystko: papier toaletowy i toner do drukarek, wyposażenie stołówek i placów zabaw, farby do malowania klas. A nawet komputery.
Artykuł 70 Konstytucji RP mówi jasno: „Nauka w szkołach publicznych jest bezpłatna”. I niby jest – przecież za lekcje muzyki rodzice uczniów nie muszą płacić. Ale szkoły wyszły z założenia, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby poprosić ich o sfinansowanie remontów sal, w których będą odbywały się zajęcia. – Pieniądze przelewaliśmy na specjalne konto, każdy miał dać co łaska – mówi Agnieszka Kowalczyk, mama uczennicy jednej z warszawskich podstawówek. O konieczności zrzutki ona i reszta rodziców usłyszeli podczas zebrania po rozpoczęciu roku szkolnego.
Publiczne szkoły coraz głębiej sięgają do kieszeni rodziców. Składki na komitet rodzicielski, fundusz klasowy, świetlicę – to dopiero początek. Nauczyciele proszą o pieniądze na wszystko: papier toaletowy i toner do drukarek, wyposażenie stołówek i placów zabaw, farby do malowania klas. A nawet komputery, które mają – cytując jednego z dyrektorów – „usprawnić pracę szkolnej administracji”. Niektóre placówki wprowadziły nieformalne czesne – liczą sobie np. za obiady, zatrudnienie ochroniarzy, zajęcia dodatkowe. W skrajnych przypadkach utrzymanie dziecka w państwowej placówce może kosztować 800 – 900 zł miesięcznie.
Dyrektorzy szkół potrzeby finansowe tłumaczą zawsze tak samo: gmina daje za mało pieniędzy. Po wypłaceniu nauczycielom pensji niewiele zostaje. Skarżą się, że otrzymują od samorządów o 20 – 30 proc. mniej pieniędzy niż jeszcze trzy lata temu. – Tnie się nie tylko dopłaty na pomoce szkolne, lecz także na dodatki motywacyjne. Te ostatnie zredukowano w tym roku z 600 do 450 zł i zamrożono na dwa lata – mówi Małgorzata Rydzewska, dyrektor Szkoły Podstawowej nr 215 w Warszawie.
Ale gminy też mają swoje argumenty: „Subwencja oświatowa nie wystarcza, finansujemy szkoły z własnej kieszeni”. – Rzadko się zdarza, aby szkoła otrzymała 100 proc. tego, co przedstawia w planie budżetowym. Nie ma na to pieniędzy – przyznaje Bożena Bartyzel, zastępca wydziału edukacyjnego w Wieliczce.
Ale nie wszystkie szkoły narzekają. Dyrektorzy tych rzeszowskich przyznają, że przygotowane przez nich budżety są w pełni respektowane. – Nie muszę o nic prosić rodziców. Uwzględniane są nawet wnioski o podwyżkę dodatków motywacyjnych dla kadry – zapewnia Teresa Kunecka, dyrektor Szkoły Podstawowej nr 1 w Rzeszowie. Niestety także w tym przypadku wyjątek jest jedynie potwierdzeniem reguły.