Mamy wielu uczniów, którzy zniknęli z systemu lub logowali się, lecz nie wiadomo, co robili. Mało kto sprawdzał, na ile uczestniczą w zajęciach, rozwiązują prace domowe czy zdobywają wiedzę.
DGP
MEN zdecydowało, że od września rok szkolny uczniowie zaczną w ławkach, a nie przed komputerami. Jak pan ocenia tę decyzję?
Nie jestem wróżką, nie wiem, czy pandemia wygaśnie. Ja bym zastanawiał się nad tym, co zrobić, by do września zyskać pewność, że jesteśmy przygotowani na wariant dalszej nauki zdalnej. Zebrałbym grupę ekspercką i przeprowadził ewaluację, co się udaje, a co należy zmienić. Trzeba rozwiązać problemy techniczne, ale przede wszystkim potrzeba refleksji na temat metodyki nauczania i podstaw programowych. Dla mnie szokujące jest przekonanie, że nie musimy nic zmieniać. Podstawy są nie do przerobienia w trybie nauki zdalnej – i jeśli ktoś twierdzi, że przerobił materiał, to udaje.
Zadał uczniom…
A ci zadania przerobili. Ale to nie znaczy, że się nauczyli. Bo żeby powiedzieć, że uczniowie się czegoś nauczyli, trzeba to sprawdzić. A tego się nie robi. Często nie robią też tego nawet nauczyciele, bo zadają bardzo dużo, a później brakuje im czasu na sprawdzenie zadań. To wręcz szkodliwe. Jeśli uczeń znajdzie złe rozwiązanie, a nikt go nie wyprowadzi z błędu, to on je zapamięta. Trzeba to będzie potem odkręcać, a to trudne. W skutecznym nauczaniu kluczowe jest udzielanie informacji zwrotnej i wyjaśnianie błędów. Lepiej zadać mało, ale sprawdzić porządnie i upewnić się, że nasze wyjaśnienia błędnych rozwiązań są wystarczające. Na to zbyt często nauczycielom brakuje czasu.
Z pana słów wynika, że e-nauczanie w czasie pandemii nie okazało się sukcesem.
Ten sposób nauki był próbą rozpaczliwego ratowania się. Jednym szło lepiej, a innym gorzej, nie da się powiedzieć, że wszyscy robili to źle lub dobrze. Szkoły musiały liczyć na siebie, często nauczyciele musieli polegać wyłącznie na sobie, bo wielu dyrektorów nie potrafiło skutecznie zorganizować zdalnego nauczania.
Minister edukacji Dariusz Piontkowski wydawał się zadowolony.
A na jakiej podstawie? Prawda jest bardzo niewygodna: mamy wielu uczniów, którzy zniknęli z systemu lub logowali się, lecz nie wiadomo, co robili. Mało kto sprawdzał, na ile uczniowie uczestniczą w zajęciach, rozwiązują prace domowe czy zdobywają wiedzę. Myślę, że można szacować, że nawet kilkanaście procent uczniów niewiele zrobiło.
To teraz ja zapytam: na jakiej podstawie pan tak uważa?
To wyrywkowe dane z kilku samorządów. Sam MEN nie wie, co się dzieje, bo nie prowadzi monitoringu efektów nauczania. Mamy co jakiś czas międzynarodowe badania, np. TIMSS lub PISA, mamy egzaminy zewnętrzne, ale one nie są standaryzowane. Więc jeśli spojrzymy na wynik tegorocznego egzaminu ósmoklasisty, to nie będzie wiadomo, czy uczniowie wypadli lepiej, czy gorzej niż rok temu. Taka sytuacja bardzo odpowiada MEN, bo nikt nie będzie ministra rozliczał, a on może przekonywać, że wszystko jest świetnie. Tyle że w ten sposób nie może poprawić tego, co nie działa. Wiemy, że dla wielu uczniów e-nauczanie jest niekorzystne, szczególnie dla tych słabszych i mniej samodzielnych – pokazuje to wiele badań prowadzonych na świecie, więc nie ma powodu, by w Polsce było inaczej. Szczególnie w sytuacji, że do e-nauczania zostaliśmy przymuszeni zdarzeniem losowym i nie byliśmy do tego przygotowani.
Dałoby się u nas zbadać rezultaty e-nauczania?
Tak, wystarczyłoby zrobić porządnie przygotowane badania, takie zresztą planujemy z fundacją Evidence Institute – mają się odbyć jesienią w Warszawie. Ale powinno je robić ministerstwo, żeby odpowiedzialnie podejść do problemu. Badania monitorujące uczniów są standardem w krajach rozwiniętych. Robią je Niemcy, robią je Finowie. Już nie wspomnę o Amerykanach, którzy testują uczniów cały czas.
Tam jednak testują za dużo i za często.
Od samego testowania nikomu krzywda się jeszcze nie stała, co najwyżej od tego, jak wykorzystywane są wyniki tych sprawdzianów. W wielu stanach USA przesadzają, bo wyniki służą rozliczaniu nauczycieli – są narzędziem ich kontroli, a nie pomocnym elementem skutecznego nauczania. Ale monitorowanie to podstawa, dzięki niemu zyskujemy wiedzę o procesie nauczania. Już teraz z doświadczeń innych krajów wiemy, że nauczanie online jest znacznie mniej skuteczne niż tradycyjne – różnica nie jest duża dla uczniów najlepszych, lecz ogromna dla najsłabszych. Wiemy, że mniej tracą uczniowie starsi, najwięcej dzieci z pierwszej czy drugiej klasy. Dla najmłodszych ważna jest interakcja, emocje. Ich nie da się przekazać online. Wiele osób wróży koniec tradycyjnej edukacji, lecz jestem przekonany, że mówią tak ci , którzy nigdy się nie e-uczyli.
Skąd taki wniosek?
Musiałem przerzucić się na nauczanie online: i ja, i studenci widzimy, że pewne rzeczy da się w ten sposób zrobić – przeprowadzić quizy, opracować materiały do sprawdzania wiedzy. Ale to tylko mała część nauki. Studentom brakuje spotkań, tego, by coś na bieżąco wyjaśnić, gdy widzę, że dana kwestia sprawia problemy. To niemożliwe przy pracy zdalnej z grupą 30 osób. Jedynie ludzie, którzy nie nauczali online, mogą twierdzić, że to innowacja, która zmieni szkołę i zwiększy jej efektywność. Raczej jest odwrotnie. Dydaktycy uświadomili sobie, że technologia może się przydać, lecz wymaga ogromnych nakładów pracy i że nie działa bez zachowania bezpośrednich relacji między dziećmi a nauczycielami. Tradycyjna klasa jest znacznie bardziej efektywna. Spotykamy się, skupiamy się na tym, co mamy robić.
Co poszło nie tak?
Robiliśmy duży raport, jak e-szkoła wygląda w innych krajach – i mało kto poza ministrem Piontkowskim chwali się, że nauczanie online się w pełni udało. Jedne kraje były lepiej przygotowane, drugie gorzej, teraz wszystkie starają się wyciągać wnioski. U nas główny wysiłek poszedł na ogarnięcie technologicznej strony e-nauki, myślę, że zajęło to ponad miesiąc. Nauczyciele nie mieli odpowiedniego dostępu do komputerów, podobnie uczniowie. Od kilku do kilkunastu procent dzieci nie miało możliwości technicznych, by uczestniczyć w e-lekcjach. Niemożliwe? Wystarczy wyobrazić sobie rodzinę dwa plus dwa, dwa pokoje i rodziców zdalnie pracujących. Takich rodzin jest bardzo dużo. Do tego dochodzą typowe problemy z logowaniem do zbyt wielu platform i materiałami, które nie były opracowane do pracy zdalnej.
Ktoś był dobrze przygotowany?
Dobrze poszło Estonii, ale tam od lat działa platforma edukacyjna, nauczyciele są przeszkoleni, uczniowie mają założone konta. Dziś Estonia nie skupia się na technologii, lecz na tym, jak w tej trudnej sytuacji skutecznie uczyć online. Co jest bardzo trudnym zadaniem, znacznie cięższym niż w tradycyjnej szkole.
Właśnie, jak to robić skutecznie?
Pojawiło się u nas dużo samouczków, ale skupiały się na tym, jak zmontować film na YT, jak coś zrobić za pomocą komunikatora Zoom czy sieciowej usługi MS Teams. A to nie jest metodyka nauczania online, ona jest zupełnie inna niż tradycyjnej edukacji. Z którą, nawiasem mówiąc, wielu nauczycieli sobie nie radzi. Pokutuje u nas przekonanie, że uczeń nauczy się samodzielnej pracy, jeśli rzucimy go na głęboką wodę. To bzdura, jeden z najbardziej szkodliwych mitów edukacji XXI w. Drugi mit, to że uczeń sam powinien szukać wiedzy i nauczanie faktów nie ma już sensu, bo jest Google. Uczeń niewiele pożytecznego znajdzie w sieci, bo nie umie krytycznie ocenić źródeł, a często nawet nie wie, czego szukać. Ci lepsi może zrobią coś sensownego, ale słabsi nauczą się głupot, które trzeba będzie odkręcać. Są badania pokazujące, że samodzielne odkrywanie wiedzy przez przeciętnych i słabszych uczniów prowadzi do gorszego opanowania materiału i frustracji, do zniszczenia poczucia skuteczności, które jest najważniejsze dla motywacji ucznia. Myślę, że koszty psychologiczne takiego podejścia są naprawdę duże.
A co się stało z polskimi platformami online? MEN wydał na nie miliony z unijnych dotacji, m.in. w czasie kiedy pan był wiceministrem.
Te platformy i materiały od początku dalekie były od doskonałości i nauczyciele nie korzystają z nich w takim stopniu, jak mogliby. Widzę tu dwa podstawowe błędy: po pierwsze, brak koordynacji, bo minister edukacji robi swoje, a minister cyfryzacji – swoje. Po drugie, każda z tych platform jest niedoskonała i wymagałaby dalszego usprawnienia. Ale tak się nie dzieje, bo pojawiają się kolejne pieniądze do wydania i kolejni ministrowie wolą zrobić własne projekty od nowa. Duże pieniądze idą na wytworzenie materiałów, lecz brakuje porządnej ewaluacji. Są pieniądze na infrastrukturę, ale nie na szkolenia i pracę z nauczycielami. Stąd nie wiemy, jaka jest jakość tych materiałów, jak skutecznie nauczać w oparciu o nie i wreszcie, jak je doskonalić.
Jak robić dobre materiały do nauki online?
To trudniejsze niż napisanie podręcznika. Wymaga dużych nakładów finansowych, czasu, ewaluacji i refleksji. Wymaga też wiedzy, jak skutecznie nauczać – opartej na badaniach, a nie ideologii i przymusie robienia innowacji. Największym błędem w nauczaniu online jest pójście w bajery. Każdy taki bajer zajmuje czas i uwagę ucznia, a to najcenniejsze zasoby w nauczaniu. Nauczyciele ścigają się na interaktywne zadania, filmiki, bawią w gamifikację, chcą, by lekcje przypominały gry, ale to nie działa. Badania pokazują, że albo efekty są mizerne, albo negatywne. Ale jeżeli mamy ministra, który bez żadnych badań, na podstawie kuratoryjnych ankiet mówi, że wszystko się świetnie udało, to podejście do nauki online się nie zmieni.
Czy dobrze rozumiem, że jest pan zwolennikiem ławki szkolnej, podręcznika i wkuwania?
Tak. Wraz z rzeszą psychologów poznawczych. Nie jestem przeciwnikiem technologii i innowacyjnych podejść w edukacji, ale trzeba wiedzieć, kiedy ich użyć. Jeśli chcę wyjaśnić uczniom eksperyment, to mogę go przeprowadzić i to na pewno będzie fajne doświadczenie. Ale to niewiele da, dopóki nie wyjaśnię, co się wydarzyło i nie upewnię się, że uczniowie mają wystarczającą wiedzę, żeby to zrozumieć. A to najłatwiej zrobić w tradycyjnej klasie. Nauczanie polegające na tym, że uczniowie sami sobie zrobią eksperyment i obejrzą filmik, jest fajne, ale często tylko fajne i mało skuteczne pod względem zdobywania wiedzy i pogłębiania zrozumienia.
Jest coś, w czym technologia może pomóc?
W sprawdzaniu wiedzy. Zamiast dawać prace domowe, zamiast robić klasówki i marnować czas nauczycieli na ich sprawdzanie, można bardzo dużo zrobić poprzez quizy. Setki badań pokazują, jak skutecznym narzędziem mogą być testy, je łatwo zrobić w wersji online. Dają bardzo dobre efekty, jeśli chodzi o zapamiętywanie, ale też głębsze rozumienie. Niestety te badania nauczyciele rzadko znają i nie potrafią korzystać z testów w sposób pomagający w nauczaniu.
Coś jak nauka przed testem na prawo jazdy?
W pewnym sensie, bo nie chodzi o to, żeby ktoś się uczył odpowiedzi na test. Wokół quizów można zrobić całą lekcję – wystarczy zobaczyć, gdzie uczniowie popełniają błędy, omówić je, wyjaśnić, dlaczego odpowiedź jest błędna, jaka jest poprawna. Najczęstszym błędem w nauczaniu jest pójście dalej z materiałem bez upewnienia się, co uczniowie rozumieją, a czego nie przyswoili. Ciągłe sprawdzanie wiedzy i zrozumienia jest niezbędne, a quizy są po prostu skutecznym i łatwym do cyfryzacji narzędziem. Są jak pomiar temperatury dla lekarza. Nie chodzi o testowanie, żeby dostać ocenę, tylko żeby utrwalić wiedzę i ją pogłębić. Prowadząc szkolenia ze skutecznych technik nauczania, widzimy, że większość nauczycieli uczy intuicyjnie i nie zna badań pokazujących, jak można efektywnie wykorzystać testy, także podczas nauczania online.
A co z samodzielną pracą? Inicjatywą ucznia?
Do tego wszyscy dążymy i to ważny element nauczania, ale na odpowiednim etapie. Badania pokazują, że jak ktoś ma ograniczoną wiedzę, to efekty samodzielnej nauki są mizerne. Widzę to po studentach, którzy jeśli muszą samodzielnie coś opracować, to zaglądają do mało rzetelnych źródeł. Brakuje im wiedzy, żeby je krytycznie ocenić. Nauczyciel musi monitorować i kontrolować uczniów, powinien być ich przewodnikiem. I to jest właśnie najtrudniejsze w nauczaniu online – tej relacji nie sposób odtworzyć. Tu quiz trochę pomaga – jak widzę, że studenci czegoś nie wiedzą, to dodatkowo wyjaśniam. Jednak ciągła interakcja jest podstawą skutecznego nauczania. Stałe zaangażowanie nauczyciela, by skupić uwagę ucznia na tym, co jest naprawdę ważne. A technologia nam to utrudnia.
Rozprasza?
Badania pokazują, że nawet jeśli telefon komórkowy leży na stole ekranem do blatu, to możliwości poznawcze spadają o kilkanaście procent. Bo cały czas myślimy o tym urządzeniu, a nie jesteśmy wielozadaniowi. Ludzie nie są też urodzonymi myślicielami, a uczenie się większości rzeczy nie jest naturalnym procesem. Nasze mózgi muszą się skupić na jednym zadaniu, nasza pamięć robocza jest bardzo ograniczona. W skutecznym nauczaniu chodzi o to, by skupić się na tym, co najważniejsze.
Tablet na każdej ławce, a tablica multimedialna w każdej szkole. To flagowe pomysły MEN.
To tylko w Polsce są nowości. W wielu krajach od lat są powszechne i jakoś nie widać, by znacząco poprawiły efekty nauczania. To tak jak z komputerami w pracy. Amerykański ekonomista Robert Solow powiedział, że wszędzie widać pecety, tylko nie w statystykach produktywności. To twierdzenie sprzed wielu lat i dziś wiemy, że w niektórych branżach komputery znacząco podnoszą naszą skuteczność. Jednak w nauczaniu to tylko pomoc, która może też przeszkadzać, jeśli używana jest bezrefleksyjnie.
Nie wydaje mi się, żeby to, o czym pan mówi, udało się zrealizować w miesiąc.
Nie jesteśmy małym, biednym krajem, trzeba zacząć działać. Zwłaszcza że są obszary, w których nic się nie dzieje, jak np. nauczanie przedszkolne. To była porażka. Wysyłanie filmików to udawanie, że nauczanie jest kontynuowane. Dzieci w tym wieku potrzebują interakcji z rówieśnikami, a tego im w żaden sposób nie zapewniono. Badania z wielu krajów pokazują, że młodsze dzieci stracą najwięcej.
A jeśli trzeba będzie w przyszłości przechodzić na e-szkołę, to jak?
Wiele zależy od kwestii zdrowotnych, o których nie chcę się wypowiadać, bo nie mam kompetencji. Anglicy odwołali egzaminy. Nasze się odbyły, z jednej strony trochę się cieszę, bo to rzetelny i sprawiedliwy sposób oceny umiejętności uczniów. Z drugiej powiem brutalnie – zastanawiam się, ile istnień to kosztowało. To bardzo trudne decyzje i wymagają rzetelnej oceny, a nie udawania, że nie ma problemu. Jeżeli mamy dalej nauczać online, to musimy być przygotowani na to, by np. nauczyciele z młodszymi dziećmi spotykali się online, a nie po prostu wysyłali im prace. Potrzebne są nowe standardy pracy i ich monitoring. Teraz czegoś takiego nie ma i łatwo powiedzieć, że nauczanie online się udaje.
Jest ktoś, kto zyskał na takiej formie nauczania?
Myślę, że dla bardzo dobrych, samodzielnych uczniów to może być skuteczniejsze. Mam takich studentów, którzy sami bardzo dużo pracują. Natomiast dla większości, szczególnie dla młodszych uczniów, to forma awaryjna i w obecnej wersji zazwyczaj mało skuteczna.
A można ich za to winić? To znaczy, czy można wymagać od starszych uczniów lub studentów, żeby jednak samodzielnie opracowywali materiał?
Ależ z góry wiadomo, że większości taka forma nie pasuje. W czasie pandemii obudzili się prorocy edukacji, którzy twierdzą, że to koniec uniwersytetu, jaki znamy, bo wszyscy będą oglądać kursy ze Stanfordu. Bzdura. To możliwe od kilkunastu lat, ja sam na 20 kursów online z MIT skończyłem może jeden. A raczej obejrzałem wideo i nie wiem, jak dużo z tego pamiętam. Konkluzja z badań nad takimi kursami jest taka, że dla większości osób są nieefektywne. Ludziom brakuje motywacji, samoorganizacji, wiedzy, tego, żeby ktoś im wyjaśnił coś, czego nie rozumieją. Dlatego tradycyjny sposób, że trzeba przychodzić do roboty, którą jest uczenie się, i pracować pod nadzorem nauczyciela jest skuteczniejszy dla większości osób.
Czyli nowej szkoły nie będzie.
Nie. Ale będzie trochę inna. Mnie np. sytuacja zmusiła do przygotowania materiałów online, których będę używał w zwykłej pracy. Jest książka Daniela Willinghama „Dlaczego uczniowie nie lubią szkoły”. Zaczyna się od spostrzeżenia, że nie lubimy myśleć. Wbrew temu, co się uważa, myślenie nie jest naturalne dla człowieka. Dla naszego mózgu jest bardzo trudne, to nie jest zabawa. Więc mówienie, że zrobimy z edukacji grę, rozrywkę, to błąd. Nie tędy droga. Wciąż matematyka i chemia będą wymagające i trzeba będzie pomęczyć nasz mózg, żeby je zrozumieć.
W czasie pandemii obudzili się prorocy edukacji, którzy twierdzą, że to koniec uniwersytetu, jaki znamy, bo wszyscy będą oglądać kursy ze Stanfordu. Bzdura