Życie każdego człowieka stanowi dla państwa wartość, którą bezwzględnie musi ono chronić. Ale od czego są urzędnicze interpretacje.
Ten tekst mógłby zostać okraszony wypowiedzią pani Anny, mamy 3-letniej Oli. Mógłbym zacytować Dagmarę i Jana, którzy walczą o życie rocznego Damiana. Wreszcie mogłaby się w nim znaleźć ostra wypowiedź trzydziestokilkuletniego Jarosława, który walczy o własne zdrowie. Ale pokazanie problemu kilku osób to droga na skróty. Pójście na łatwiznę. Czytelnik przez chwilę zaduma się nad losem chorych dzieci, które niczemu nie zawiniły, a potem przerzuci stronę. Bo krzywdy doświadcza wielu.
Lepiej pokazać problem, który stoi za tym, że każdy dzień w życiu ich rodziców to walka i płacz przemieszane z wiarą, że coś się w końcu zmieni. Wskazać, co stoi za tym, że Jarosław jeszcze kilka tygodni temu zastanawiał się, gdzie w tym roku wyjedzie na wakacje, a teraz myśli tylko o tym, czy kolejnych wakacji w ogóle dożyje.
Tym problemem są urzędnicze interpretacje. A w zasadzie łatwość, z jaką przychodzi kolejnym decydentom w resorcie zdrowia ich wydawanie.
Życie w trybunale
Życie każdego człowieka stanowi dla państwa wartość, którą bezwzględnie musi ono chronić. To stwierdzenie wydaje się oczywiste. Ale jeszcze kilkanaście lat temu wcale takie nie było.
Cofnijmy się do 2004 r. Wówczas, na fali wojny wypowiedzianej terroryzmowi po zamachu na World Trade Center, do polskiego porządku prawnego dodano art. 122a ustawy – Prawo lotnicze. Przewidywał możliwość zniszczenia cywilnego samolotu, jeśli maszyna może zostać użyta do działań sprzecznych z prawem, w szczególności jako środek ataku terrorystycznego z powietrza. Mówiąc wprost: ustawodawca zgodził się, że można zestrzelić samolot, jeśli przysłuży się to np. ochronie ludności cywilnej. Lepiej poświęcić kilkadziesiąt żyć niż pozwolić na to, by powietrzna bomba zmiotła z powierzchni ziemi blok mieszkalny, w którym może się znajdować kilkaset osób.
Przepis wzbudził zastrzeżenia. W efekcie Trybunał Konstytucyjny 30 września 2008 r., pod przewodnictwem Andrzeja Rzeplińskiego, wydał wyrok: uznał artykuł 122a prawa lotniczego za niezgodny z ustawą zasadniczą. Powód? „Czy można uznać, że życie pasażerów samolotu opanowanego przez terrorystów, które najprawdopodobniej i tak zbliża się do nieuchronnego końca, ma mniejszą wartość niż życie innych osób, w szczególności tych zagrożonych atakiem terrorystycznym? Trybunał Konstytucyjny nie ma wątpliwości, że życie człowieka nie podlega wartościowaniu ze względu na jego wiek, stan zdrowia, przewidywany czas jego trwania ani ze względu na jakiekolwiek inne kryteria” – stwierdził TK. Sędziowie podkreślili też, że „każdy człowiek, w tym także pasażerowie samolotu znajdującego się w przestrzeni powietrznej państwa, mają prawo do ochrony życia przez to państwo. Nadanie sobie przez państwo prawa do ich zabijania, chociażby w obronie życia innych ludzi, jest zaprzeczeniem tego prawa”.
Wyrok ten, wbrew temu, co może się niektórym wydawać, nie dotyczy tylko prawa lotniczego. Świadczyć może o tym choćby to, że zdaniem autorów jubileuszowej księgi z okazji 30-lecia istnienia trybunału właśnie ten wyrok znajduje się wśród 30 najważniejszych orzeczeń TK. Wielu konstytucjonalistów uważa nawet, że to właśnie wyrok z września 2008 r. jest tym najważniejszym w historii naszego sądu konstytucyjnego.
Bo tak naprawdę sędziowie uznali, że ludzkie życie jest darem, którego państwo nie może odbierać. I wytłumaczeniem dla poświęcenia czyjegoś losu nie może być potrzeba ochrony kilku innych istnień.
Igranie ze śmiercią
Czas powiedzieć o systemie, który pozbawia ludzi nadziei, a tych, którzy mają mniej szczęścia – życia. Chodzi o urzędniczą machinę interpretacyjną.
Urzędnik przy wydawaniu decyzji posiłkuje się ustawą lub rozporządzeniem. Tak też czynią urzędnicy w Ministerstwie Zdrowia. Ale tylko co do zasady. Bo są przypadki, gdy to, co znajduje się w ustawie, nie ma dla nich większego znaczenia. A naczelną podstawą decydowania o tym, czy ktoś zasługuje na pomoc państwa w leczeniu, jest interpretacja wypracowana w zaciszu gabinetu. Ktoś może teraz powiedzieć, że przecież interpretacja jest tylko przedłużeniem przepisu rangi ustawowej, jego emanacją. W tych dwóch przypadkach jednak tak nie jest. Resort zdrowia zmienił własne interpretacje regulacji z ustawy refundacyjnej i prawa farmaceutycznego o 180 stopni. W obu przypadkach na niekorzyść pacjentów.
Prawnicy, z którymi rozmawiam, mówią wprost: w resorcie zdrowia od kilku lat decydenci igrają ze śmiercią. Tyle że nie własną, ale cudzą. I bez znaczenia są tu barwy partyjne – czy gmach przy ul. Miodowej w Warszawie zajmują politycy PO, czy PiS. Niekorzystne interpretowanie przepisów jest ponadpartyjne. – Teoretycznie obowiązuje model uchwalania aktów prawnych. Uzgodnienia wewnątrzresortowe, konsultacje, trzy czytania w Sejmie, Senat, podpis prezydenta. Ale wobec niedobrej jakości tego prawa zwykle najważniejsze dla wielu ludzi decyzje zapadają w zaciszu gabinetów w formie interpretacji, które nie muszą być nawet z nikim skonsultowane – wskazuje Paulina Kieszkowska-Knapik, adwokat specjalizująca się w prawie farmaceutycznym.
Interpretacje, które zagrażają ludzkiemu życiu, są dwie. Ta najnowsza dotyczy definicji pojęcia „przywóz z zagranicy” z prawa farmaceutycznego. Artykuł 68 ustęp 5 ustawy stanowi, że nie wymaga zgody prezesa urzędu rejestracji produktów leczniczych przywóz z zagranicy medykamentu na własne potrzeby lecznicze w liczbie nieprzekraczającej pięciu najmniejszych opakowań. Przez wiele lat właśnie dzięki tej regulacji Polacy ściągali medykamenty niedostępne w kraju. Na przykład Jarosław ma poważne problemy neurologiczne. Lek w Polsce, który mógłby mu pomóc, kosztuje prawie 2 tys. zł miesięcznie za potrzebną dawkę. Produkt o tym samym działaniu ściągnięty z Indii kosztuje niespełna 700 zł. Adwokat Ilona Nowakowska-Góra z kolei w ogóle nie może kupić w Polsce leku kardiologicznego, który zażywa. Dostaje na jego zakup receptę, lecz produkt ściąga z kanadyjskiej apteki. A w zasadzie ściągała. Bo teraz już kupować leków za granicą nie wolno. Najnowsza interpretacja artykułu 68 ustępu 5 prawa farmaceutycznego jest taka, że przywóz z zagranicy może być dokonany wyłącznie osobiście. Jeśli więc ktoś co kwartał sprowadza niezbędne mu leki ze Stanów Zjednoczonych, powinien co trzy miesiące lecieć za ocean tylko po to, by kupić leki i osobiście je przywieźć do Polski.
Prawnicy mówią o absurdzie i złamaniu podstawowych praw konstytucyjnych. Taka interpretacja, wskazują, prowadzi do tego, że wiele osób zażywających dane leki straci do nich jakikolwiek dostęp. To z kolei naraża ich zdrowie, a nawet życie. – Nawet jeśli ktoś ma jeszcze zapas leków zamówionych z zagranicy, to przecież on się niebawem skończy. I co wtedy? Co najwyżej można wyjechać za granicę i tam kontynuować leczenie. Ale to przecież rozwiązanie dla większości chorych nieosiągalne, głównie z powodów finansowych – wskazuje adwokat Joanna Lazer, przewodnicząca sekcji prawa medycznego i farmaceutycznego Okręgowej Rady Adwokackiej w Warszawie. – Pozostaje jedynie podupadać na zdrowiu i liczyć się nawet ze śmiercią. A wszystko w majestacie nowej interpretacji – stwierdza mec. Lazer.
Adwokat dr Magdalena Matusiak-Frącczak, przewodnicząca komisji praw człowieka przy Okręgowej Radzie Adwokackiej w Łodzi, mówi w podobnym tonie: – Truizmem jest stwierdzenie, że konsekwencje określonej interpretacji przepisów odnoszących się do ochrony zdrowia czy leczenia zawsze są poważne. W tym przypadku jednak to naprawdę dla wielu pacjentów żyć albo nie żyć. Restrykcyjna interpretacja oznacza przecież dla tysięcy ludzi brak dostępu do leków.
Dlaczego w ogóle interpretacja została zmieniona? Tłumaczył to na łamach DGP na początku lipca rzecznik Głównego Inspektoratu Farmaceutycznego Paweł Trzciński. Chodzi o to, że inspekcja wypowiedziała wojnę sklepom z lekami o szemranej opinii funkcjonującym w niektórych państwach. – Jesteśmy przerażeni tempem, w jakim powstają np. sklepy internetowe w Vanuatu, które sprzedają Polakom nieprzebadane produkty – mówił Trzciński. I dopowiedział, że w związku z tym trzeba było zaostrzyć interpretację. W przeciwnym razie za tydzień czy miesiąc mógłby się zdarzyć nieszczęśliwy wypadek, gdy ktoś umarłby wskutek przyjmowania niesprawdzonego leku. Wtedy wszyscy mieliby pretensje do GIF, że dopuścił do takiej sytuacji.
Zarówno dr Matusiak-Frącczak, mec. Lazer, jak i mec. Hoa Dessoulavy-Śliwińska (również zaangażowana w sprawę interpretacji GIF) załamują ręce, słysząc takie wytłumaczenie. Mówią zgodnie: całkowitym absurdem jest uderzać w uczciwych pacjentów, by walczyć z patologicznymi przypadkami, gdy ktoś ściąga sobie środek na potencję za pośrednictwem internetowego sklepu zarejestrowanego w Vanuatu. – Inspekcja, a także Ministerstwo Zdrowia stosują odpowiedzialność zbiorową, zagrażającą uczciwym obywatelom, którym państwo nie pomaga w leczeniu. Zamiast pomagać tym, którzy na własną rękę się leczą, bo Polska im tego nie zapewnia, urzędnicy rzucają im kłody pod nogi, bo ktoś gdzieś ściąga niebezpieczne środki – twierdzi mec. Dessoulavy-Śliwińska.
Zapytaliśmy o te kwestie Ministerstwo Zdrowia. Odpowiedź? Przedstawiciele resortu spotkają się raz jeszcze z ludźmi z GIF oraz celnikami, by omówić sprawę. W tej chwili jednak zmiana interpretacji na korzystną dla pacjentów nie jest planowana.
Zgoda na absurd
Druga interpretacja opiera się na artykule 39 ustawy refundacyjnej. W największym uproszczeniu problem polega na tym, że resort zdrowia wyraża pacjentowi zgodę na sprowadzenie leku z innego kraju Unii Europejskiej, przyznając, że nie można go zdobyć w Polsce, ale już nie zgadza się na jego refundację. Odmowę opiera na literalnym brzmieniu skomplikowanego artykułu 39 ustawy refundacyjnej. Co istotne, do połowy 2014 r. kłopotu nie było. Jeśli resort zgadzał się na sprowadzenie leku z powodu jego niedostępności w Polsce, to zapewniał także jego finansowanie.
– Mamy do czynienia z absurdem. W pierwszej kolejności okoliczność braku dostępności danego leku na rynku potwierdza sam minister przez wydanie decyzji wyrażającej zgodę na sprowadzenie z zagranicy wnioskowanego produktu leczniczego, aby potem odmówić refundacji i stwierdzić, że lek jest dostępny w Polsce, bo posiada pozwolenie na dopuszczenie do obrotu wydane przez Komisję Europejską – wyjaśnia mec. Hoa Dessoulavy-Śliwińska.
W sprawie interpretacji spotykam się z adwokat Pauliną Kieszkowską-Knapik, jedną z najbardziej znienawidzonych osób w budynku resortu zdrowia przy Miodowej w Warszawie. Dlaczego? Czołowa polska specjalistka z zakresu prawa farmaceutycznego zajmuje się reprezentowaniem pro bono osób walczących o refundację leków mogących uratować im (a częściej ich dzieciom) życie. Na podejściu urzędników nie pozostawia suchej nitki. – Niestety, ministerstwo od lat często przyjmuje wykładnię literalną przepisów ustaw zdrowotnych. Urzędnicy uznają coś za clara i odmawiają interpretacji poprzez wykładnię celowościową, prokonstytucyjną, która przecież zawsze powinna im przyświecać – wskazuje prawniczka.
Pytam, czy na pewno można mówić tak ostro. Odmowy dotyczące refundacji najczęściej przez polityków i urzędników tłumaczone są tym, że chodzi o najdroższe leki. A brutalna prawda jest taka, że lepiej – zdaniem decydentów – poświęcić jedną osobę, by mieć środki na uratowanie dziesięciu innych. Ale tu docieramy właśnie do wyroku Trybunału Konstytucyjnego dotyczącego prawa lotniczego. Urzędnik państwowy nie ma prawa poświęcić czyjegokolwiek życia w imię ratowania innego. Mecenas Kieszkowska-Knapik mówi jednak, że stanowisko opierające się na ważeniu dóbr nie ma żadnego odzwierciedlenia w rzeczywistości.
– Gdyby jeszcze rzeczywiście odmowy refundowania leków dzieciom z chorobami rzadkimi przynosiły jakiekolwiek oszczędności, można by próbować zrozumieć urzędników. Ale przecież o żadnych oszczędnościach nie może być mowy, skoro nieleczone dziecko i tak trafi do Centrum Zdrowia Dziecka, o którym słyszymy, że tonie w długach. Jedyna różnica polega więc na tym, gdzie się zaksięguje budżetowe wydatki. Jest także oczywiste, że leczenie szpitalne jest droższe, nie mówiąc o zbędnych cierpieniach dzieciaków i wpędzaniu ich w dalsze powikłania – tłumaczy.
Pojawia się więc kolejne, ostatnie i kluczowe pytanie: skąd w ogóle wśród urzędników takie zapotrzebowanie na antypacjenckie interpretacje? I tu możliwości są dwie.
Pierwsza: urzędnikom łatwo odmówić refundacji produktu leczniczego, bo zawsze mogą powiedzieć, że odmawiają koncernowi farmaceutycznemu. A tych nikt nie lubi. Zapomina się zaś o tym, że za odmową refundacji leku kryje się sprawa setek, a niekiedy tysięcy osób cierpiących na daną chorobę.
Druga: wydawanie przez organy interpretacji, zamiast zmiany obowiązujących przepisów, stanowi mechanizm, który umożliwia urzędnikom uwolnienie od odpowiedzialności za wydawane decyzje i stwarza dla nich komfortową sytuację. Zawsze mogą powiedzieć, że tylko interpretują niedoskonałe prawo.
– Szkoda tylko, że te działania uderzają w najsłabszych – wskazuje mec. Dessoulavy-Śliwińska.
Miałem spotkać się z Dagmarą i Janem. Nie mogli. Dziecku się ostatnio pogorszyło.
Są przypadki, gdy to, co znajduje się w ustawie, nie ma dla urzędników większego znaczenia. A naczelną podstawą decydowania o tym, czy ktoś zasługuje na pomoc państwa w leczeniu, jest interpretacja wypracowana w zaciszu gabinetu