Z początkiem tego roku podwyższono stawkę kapitacyjną, czyli kwotę wypłacaną lekarzowi pierwszego kontaktu za każdego zapisanego do niego pacjenta – nawet takiego, który nigdy się w gabinecie nie pojawia (na pewno znamy wielu takich). To nie koniec podwyżek.
Kolejne, mniejsze, są zaplanowane na następne miesiące. Cel jest szczytny: chodzi o to, by medycy mając trochę więcej grosza, chętniej kierowali nas na badania, za które muszą zapłacić. Wygląda jednak na to, że nic z tego. Na razie dodatkowe pieniądze zostają w kieszeniach lekarzy. A ich niechęć – w skrajnych przypadkach patologiczna – do zlecania (i opłacania) diagnostyki wcale się nie zmniejszyła. Można się oburzać, ale lepiej chyba pomyśleć w końcu nad zmianą systemu. Ten, w którym daje się pieniądze jednej osobie, by zapłaciła – jeśli widzi taką potrzebę – za inną osobę, jest z oczywistych względów zły. I nigdy nie będzie działał dobrze. Zwłaszcza jeśli nikt nikogo specjalnie nie rozlicza, czy i za co zapłacił.
Trudno chyba przyjąć założenie, że w innym modelu – gdyby NFZ po prostu pokrywał koszty rzeczywiście wykonanych badań – lekarze zamawialiby zupełnie zbędną diagnostykę, wchodząc na przykład w porozumienie z laborantami. Zresztą są sposoby, by temu przeciwdziałać.
Alternatywą – tyle że chyba fałszywą – dla systemowych zmian są inne propozycje, np. by na studia medyczne zapraszać tylko osoby o odpowiednich predyspozycjach psychologicznych.
Czy dzięki temu wrodzona lub wykształcona empatia mogłaby sprawić, że choć lekarz wolałby zaoszczędzić na badaniach, to jednak pokonałby tę pokusę w trosce o los chorego bliźniego?
Można się zgodzić, że dobrze zdana matura to trochę za mało, by przyjąć kogoś na uczelnię i zrobić z niego prawdziwego lekarza. Słusznie też zwraca się uwagę, że rzecz dotyczy wyjątkowej profesji, gdzie liczą się i wiedza, i umiejętności „techniczne”, i jednak różne zalety charakteru. Postulaty dotyczące testów psychologicznych wskazują, że w ostatniej kwestii nawet lekarze dostrzegają u wielu kolegów poważny deficyt. Ale proponowane dodatkowe sito w rekrutacji to chyba jednak nieporozumienie. Lepszym rozwiązaniem wydają się odpowiednie zajęcia na studiach i siła bardzo pozytywnych przykładów (nie brakuje ich) oraz konsekwentne napiętnowanie złych. I – nomen omen – zdrowy system, który jak najrzadziej sprawdza empatię lekarza, stawiając go przed dylematem: pieniądze czy dobro pacjenta.