Resort zdrowia zastanawia się nad stworzeniem rezerwy obiecującego leku – molnupirawiru, jeśli zostanie on dopuszczony do użytku w Europie.
Resort zdrowia zastanawia się nad stworzeniem rezerwy obiecującego leku – molnupirawiru, jeśli zostanie on dopuszczony do użytku w Europie.
Jest szansa, żeby najnowszy lek przeciw COVID-19, który jeszcze czeka na rejestrację, stał się szybko dostępny dla Polaków. Jak się dowiedział DGP, rozmowy o jego zakupie prowadzi Ministerstwo Zdrowia. Jak wynika z naszych informacji, wczoraj odbyło się spotkanie z przedstawicielami resortu w tej sprawie. Brali w nim udział m.in. producent nowego leku oraz inne firmy pracujące nad preparatami przeciw COVID-19. Obecni byli również eksperci z Agencji Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji.
Dziś w tej samej sprawie odbędzie się spotkanie w Komisji Europejskiej. Bruksela chce przeprowadzić wspólne zakupy leku dla zainteresowanych państw członkowskich, podobnie jak było w przypadku szczepionek. Według naszej wiedzy Polska na razie nie dołączy do tej grupy. Rząd ocenia, jaka jest szansa na samodzielne podpisanie umowy z producentami. Ze strony rządu słyszymy, że przy takiej umowie ceny nie będą wyższe, a możemy liczyć na większą elastyczność.
Lek nazywa się molnupirawir. Kłopot polega na tym, że wyścig po niego już się zaczął. Choć amerykański urząd odpowiedzialny za rynek lekowy (FDA) jeszcze go nie zarejestrował, to władze USA już złożyły zamówienie opiewające na 1,7 mln pełnych terapii. Zrobiły to też Australia i Korea Południowa. Podobnie jak ze szczepionkami, dostępność leku początkowo będzie ograniczona; producent zapewnia, że do końca roku jest w stanie wyprodukować ilość wystarczającą dla 10 mln chorych.
Polscy eksperci mówią wprost: lek jest bardzo obiecujący, ale cena wysoka. Leczenie jednego pacjenta kosztuje 700 dol. (ok. 2,8 tys. zł). Przy dużej liczbie chorych, gdzie w sytuacji, gdy lek najlepiej podawać niemal prewencyjnie na samym początku choroby, może to stanowić duże obciążenie dla budżetu. Polska i tak planuje zakup centralny.
Tak było też z remdesiwirem, innym lekiem przeciwwirusowym, który obecnie trafia do chorych na COVID-19. Na kupowany centralnie preparat następnie zgłaszały zapotrzebowanie szpitale i otrzymywały go (lub nie – w zależności od dostępności) z Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych (RARS). W przypadku nowego preparatu sytuacja byłaby bardziej skomplikowana. Ponieważ jest dostępny w tabletkach, to teoretycznie mógłby trafiać do pacjentów przed przyjęciem do szpitala. Wówczas mógłby go przepisywać lekarz rodzinny. To oznacza jednak, że RARS musiałaby wysyłać go bezpośrednio do gabinetów.
Zmiana filozofii podawania to dobra wiadomość, bowiem zwiększa szanse na skuteczność leczenia. Problem polega na tym, że – jak każdy lek przeciwwirusowy – molnupirawir działa najlepiej, kiedy zostanie podany odpowiednio wcześnie. Jak tłumaczy prof. Robert Flisiak, prezes Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych, to właśnie kwestia czasu jest największym problemem ze stosowanym obecnie remdesiwirem.
Niestety, wielu pacjentów bagatelizuje objawy, a kiedy zostaną przyjęci do szpitala, to często na podanie remdesiwiru jest już za późno. Co więcej, Polacy niechętnie przyznają się do koronawirusa, bo pozytywny test dalej oznacza konieczność kwarantanny. W efekcie remdesiwir otrzymuje około jednej piątej pacjentów przyjmowanych na oddział, którym kieruje prof. Flisiak.
Producentem molnupirawiru są firmy Merck (poza USA znana jako MSD) oraz Ridgeback Biotherapeutics. Duet ogłosił niedawno, że w badaniach klinicznych preparat zmniejsza ryzyko hospitalizacji i śmierci u osób z lekką i umiarkowaną postacią COVID-19 o połowę. Wyniki były na tyle obiecujące, że firmy już zwróciły się do FDA o rejestrację. Rozpoczęły również produkcję.
Molnupirawir to bardzo „sprytny” lek. Podszywa się pod cegiełki, z których zbudowany jest kod genetyczny SARS-CoV-2, czyli RNA. Efekt jest taki, że w wytwarzanych na jego podstawie białkach (RNA to „matryca” do konstrukcji tych cząsteczek) pojawiają się błędy i deformacje, skutkiem czego przestają one spełniać swoje funkcje. W pewnym momencie liczba błędów jest tak duża, że niemożliwe jest dalsze namnażanie się wirusa. Jak określił to jeden z ekspertów w rozmowie z magazynem „Nature”, wirus po prostu „zamutowuje się na śmierć”.
Remdesiwir, obecny na rynku pod nazwą Veklury, także podszywa się pod cegiełki wirusowego RNA, tyle że w tym wypadku efektem jest zatrzymanie procesu kopiowania (wirus namnaża się w naszych komórkach, wykorzystując do tego ich własną maszynerię). Remdesiwir podawany jest jednak dożylnie. Producent leku, firma Gilead Sciences, prowadzi prace nad nadaniem mu postaci pigułki przyjmowanej doustnie.
Na świecie trwają też prace badawcze nad innymi lekami przeciwwirusowymi. Własny projekt prowadzi Pfizer. Roche połączył w tej sprawie siły z firmą Atea Pharmaceuticals w Bostonie. W naszym arsenale obecne są już leki, które wykorzystują przeciwciała – a trwają badania nad kolejnymi. Oprócz tego do leczenia COVID-19 potrzebne są też preparaty, które hamują nadmierną odpowiedź immunologiczną ze strony naszego organizmu – to główna przyczyna ciężkiej postaci COVID-19.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama