Skrócona ma być ścieżka leczenia raka. Od podejrzenia do rozpoczęcia terapii nie może minąć więcej niż 9 tygodni. Dla pozostałych chorych kolejki zostają, ale będą prowadzone elektronicznie. Lekarze rodzinni mają zyskać większe uprawnienia, a specjaliści premię za szybkie i skuteczne leczenie. Brzmi tak pięknie, że aż niewiarygodnie.
Największą rewolucją jest zniesienie limitów. Pomysł słuszny, bo reglamentowanie świadczeń chorym na nowotwory było nieetyczne. Oni nie mają czasu. Już słyszę jednak oburzone głosy innych pacjentów: dlaczego znosimy limity w tej dziedzinie, a godzimy się, żeby w kolejkach nadal czekały dzieci albo ludzie zagrożeni ślepotą z powodu zaćmy. Poza tym, skoro w onkologii tak ważny jest czas, to dlaczego limity przestaną istnieć dopiero za 9 miesięcy? Zdaniem ekspertów mogłyby zostać zniesione już od jutra. Wystarczy, że NFZ zacznie płacić szpitalom za nadwykonania. Dlaczego tego nie robi? Bo nie ma na to pieniędzy. I nie wiadomo, skąd się znajdą w 2015. Nie poznaliśmy żadnych wyliczeń, symulacji, nie wskazano źródeł dodatkowych środków.
Minister zdrowia musi udowodnić, że jego pomysły są realne. Problem w tym, że nie zrealizuje swojej wizji sam. Będą ją wcielać w życie lekarze i NFZ. Tych pierwszych ma przeciwko sobie, częściowo na własne życzenie, bo ich zignorował, nie konsultując z nimi pakietu zmian. Ten drugi milczy, ale brak przedstawiciela NFZ podczas prezentacji pakietu był bardzo wymowny.
Bartosz Arłukowicz kupił sobie czas i przychylność pacjentów. Ale ta nie będzie trwała wiecznie.