Placówka we Wrocławiu, która otrzymała sądowy nakaz podania drogiego leku chorej na stwardnienie rozsiane, odwoła się od tej decyzji. Ale nie po to, żeby odmówić leczenia pacjentce, lecz doprecyzować, w jaki sposób ma przebiegać terapia. Precedensowe stanowisko sądu zostało wydane jako zabezpieczenie na czas trwania postępowania. Sprawę opisywaliśmy w poniedziałkowym numerze DGP.
Dorota Zielińska boi się, że szpital poda jej lek pod warunkiem, że zostanie na stałe w szpitalu. To oznaczałoby, że zostanie uwięziona w placówce na kilka lat. Sam szpital broni się argumentami, że szuka podstaw do otrzymania refundacji z NFZ. – Lek nie jest w żadnym programie terapeutycznym, nie mamy więc podstawy, żeby wydać go pacjentce do domu – tłumaczy Marzena Kasperska, rzeczniczka Szpitala Wojskowego z Polikliniką SP ZOZ. Dodaje, że lekarze zdają sobie sprawę, że nakaz pozostawienia chorej w szpitalu byłby absurdalny. Dlatego placówka chce złożyć odwołanie.
Walkę o dostępu do leku Dorota Zielińska, która od dziewięciu lat choruje na stwardnienie rozsiane, rozpoczęła ponad rok temu. Przez pół roku lek przyjmowała dzięki darowiznom – w ten sposób mogła sfinansować leczenie, które kosztuje 8 tys. zł miesięcznie. Kiedy zabrakło jej pieniędzy, o kontynuację leczenia poprosiła szpital. Ten odmówił ze względu na wysoki koszt leku. Wtedy sprawa trafiła do sądu. Prawnik Bartłomiej Kuchta, który prowadzi sprawę, argumentuje, że każdy pacjent ma prawo do leczenia godnego z aktualną wiedzą medyczną. Szpital nie może mu go odmówić, tłumacząc się wysokimi kosztami. Jego punkt widzenia w ubiegłym tygodniu częściowo potwierdził sąd, wydając decyzję o zabezpieczeniu powództwa. Mimo to pacjentka nadal nie otrzymała leku. Nie wiadomo też, jaki będzie ostateczny wyrok sądu. Równolegle Zielińska toczy walkę z NFZ – kilka miesięcy temu złożyła zawiadomienie do prokuratury o popełnieniu przestępstwa przez fundusz, który – zanim lek trafił na polski rynek – odmówił chorej sprowadzenia go z zagranicy.